Więcej o
Moje miasto
Wszem i wobec głosili, że to ostatni ciepły weekend w tym roku, więc się przejęłam[0]. Po ponad tygodniu wegetacji odsypiania jet-laga[1] poszliśmy oglądać konie na placu Wolności (konie może są i ładne, kwestia gustu, ale śmierdzą i nieustająco zostawiają końskie jabłka, wczorajszy pokaz[3] pewnie był nie lada atrakcją dla hodowców storczyków[2]) i na Cytadelę. Cytadela niespodziewanie nas podzieliła, albowiem ja jestem za tradycyjnym podziałem ról w związku ("mężczyzna bierze patola i rzuca w drzewo, a kasztany spadają[4], a żona się cieszy"), podczas gdy TŻ jest z frakcji dżentelmeńskiej ("się siada pod drzewem i czeka, aż spadnie kasztan, a rzucanie patolem jest niesportowe"). Efektem kompromisu (TŻ rzuci, ale podkreślając, że to niesportowe) jest garść kasztanów, które wprawdzie nie są mi do niczego potrzebne, ale są gładkie, brązowe, błyszczące i fajnie się je trzyma w ręku. Czego sobie i Państwu życzę. W przeciwieństwie do końskich jabłek.
[0] W tym roku czuję ograbiona z polskiego lata. Wyjechałam, jak było ciepło, jasno, a dni były długie, wróciłam w ciemną, zimną i burą listopadową pogodę.
[1] Do tej pory uważałam, że te wszystkie opowieści o odpoczywaniu po urlopie za pewną pozę, sama w nią chętnie wchodziłam, bo przecież to takie lanserskie wywalić się malowniczo na krześle, wywrócić oczami i zwierzyć, że po tych x tygodniach uprawiania odpoczynku człowiek to jest ale zmęczony. Tymczasem ten powrót dał mi realnie w kość. Kiedy już dzień po powrocie uznałam, że jedna przespana noc oznacza pozbycie się jet-laga, zaczęłam zawieszać się w połowie dnia i skutecznie następne dni przespałam. Powrót do pracy był jeszcze dotkliwszy, bo całkowity spadek walorów umysłowych następował w środku dnia i jak podczas rozmowy nie zamieniałam się w śliniącego się przygłupa, tak czytanie ze zrozumieniem bądź formułowanie zdań zawierających podmiot i inne ważne elementy już mnie przerastały. Do końca roku pozostały 94 dni, a mnie 3 dni urlopu.
[2] Stawiam, że pani z kubłem z Retmanna-Sanitecha pojechała nie na wysypisko, a do znajomej kwiaciarni.
[3] No rewela, nauczyć konia wykonywać polecenia. Jakby kto kota nauczył, to bym doceniła.
[4] Tu chwalę, albowiem TŻ znacznie lepiej rzuca patolem niż ojciec z żoną i małym dzieckiem obok. Tamten krzyczał "Odsuńcie się, odsuńcie, bo zaraz spadnie deszcz kasztanów", rzucał i spadał patyk. I dwa liście. Jak TŻ rzuci, to nikt tak nie robi dzióbka na kapturze.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 28, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
cytadela
- Komentarzy: 6
Kto wyłączył ogrzewanie i tę dużą żarówkę na niebie? Z umiarkowanie gorącego (w cieniu - chłodnawo, w słońcu - gorąco) San Francisco przeskoczyłam w ciągu ostatnich 18 godzin do burego i chłodnego Poznania. Własny piec pozwala na gorące kaloryfery, ale to naprawdę jest ogromna przesada pogodowa.
San Francisco pachniało jedzeniem, Suchy Las pachnie jesiennymi ogniskami.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 18, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Moje miasto -
Tag:
usa
- Komentarzy: 4
Kiedy już odkryłam w wieku lat nastu, że coś takiego jak globalny kataklizm może nam grozić i nie jest to science fiction (nie ukrywam, że wybitnie pomogły w tym filmy o Hiroshimie w telewizji), zaczęłam inaczej patrzeć na puste miasto. Samotne samochody, puste ogrody, na balkonach pranie, ale nie ma ani dzieci, ani dorosłych. Słychać owady, ptaki, czasem przebiegnie zwierzę. Teraz doskonale wiem, że za chwilę i tak przejedzie samochód, albo z czyjegoś otwartego okna będzie słychać głos, ale taki widok sprawia, że czuję dreszcz na karku. Tak wygląda Suchy Las w letni niedzielny poranek.
Wyobrażaliście sobie świat bez ludzi? Ale nie dżunglę czy inne zarośla nad rzeką, a miasto? Tramwaje stojące na skrzyżowaniach? Działającą sygnalizację świetlną? I pojawiające się w pustym mieście rysunki na murach. Bo ktoś jest i pilnuje.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 31, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 7
Lubię, jak mnie karmią. Lubię też, jak mnie karmią nie dość, że dobrze, to jeszcze w ładnym entourage'u. Pod obie kategorie podpada knajpka U mnie czy u ciebie? na Gwarnej. Dwa w jednym - kawiarnia i restauracja. Śniadania również po 14. Dużo dobrej herbaty, dużo dobrej kawy. Ceny przyjazne. Bułeczki, omlety, warzywa, jajka, bekon, dżem i miód, co kto lubi. Śniadanie w wersji "U nas" zawiera dwie chrupiące, przyrumienione bagietkopodobne bułki. Na jednej jest roztopiony żółty ser, oliwki i suszone pomidory. Na drugiej - pieczony schab z ziołami na zimno, majonez, papryka. Dania obiadowe droższe, ale wyglądają zachęcająco. Królowa jest najedzona w każdym razie. I można świeży Przekrój przeczytać.
PS Nieustająco waiting, ale przestałam kolejne fazy liczyć. Ogólnie uważam za skandal i niedopatrzenie, że w pewnym apartamencie nie ma internetu. Abominacja.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 30, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 1
Miasto uznało, że należy mi umilić podróże i na dzisiejszą wynajęło pana, grającego pijaczka. Aktor wsiadł do autobusu, zawinął się kunsztownie wokół słupka, czknął i zapytał młodzieńców, którzy wsiedli z nim, czy ten autobus to zakręca na Niestachu, czy popierdala prosto. Młodzieńcy zeznali, że zakręca, ale chyba im nie wierzył, bo oświadczył głośno, że wobec tego zapyta jakiegoś halibuta i zaczepił z tym pytaniem starszą panią, która halibutem nie była, ale objaśniła, że zakręca. Aktor został przekonany i wyjaśnił, że bardzo dobrze, że zakręca, albowiem tam mieszka jego teściowa, do której udaje się w celu, excuse le mot, ujebania jej głowy nożem, który niesie w tej oto reklamówce, albowiem jest takim samurajem Musashim (skądinąd niezły chwyt - aktor w sztuce gra postać z filmu, wot postmodernizm). Charakteryzacja aktora była na tyle fachowa, że z powodu wydzielanego przez kostium zapachu przeniosłyśmy się ze znajomą w dalszą część autobusu, więc nie słyszałam dokładnie, czemu przeszedł do kwestii fajnej dupki oraz zaczął wyrażać tęsknotę za cycami, które by sobie pomiętosił. Nawet nie upierał się, że dwa, jeden też by wystarczył.
Po krótkiej przerwie kondycyjnej, kiedy to autobusem zarzuciło, a aktor otwierający sobie akurat piwo puszkowe Żywiec ofiarnie wyrżnął nieco w szybę, zainteresował się starszą panią, która wiozła kwiaty i zawinszował sobie jednego kwiatka dla siebie. Pani okazała się być niewrażliwą na sztukę i odmówiła, co wywołało monolog erotyczny, z którego można było dowiedzieć się, że jakby kwiatka dostał, to by byłej żonie, która wprawdzie jest kurwą i od niego odeszła (i, jak już wspomniał wcześniej - a uważny widz zapamiętał - jedzie wyegzekwować od teściowej sprawiedliwość za pomocą noża), kwiatka dał, a w zamian może by mu dała do polizania cipkę. Starsza pani nie doceniła odwagi dialogu i rozpoczęła z aktorem dyskusję na temat języka i jego kultury. Aktor nie dał się wyprowadzić z roli i objaśnił, że nawet pani starszej ktoś kiedyś lizał i że jest gotów dać sobie (tu nie dosłyszałam) oberżnąć, że każdy w tym autobusie kiedyś lizał. Dość przystojna młodzież męska, siedząca przodem do mnie, utrzymująca do tej pory jaką taką powagę, nie dała rady i zwinęła się ze śmiechu. Aktor wprowadził jeszcze element groteski, wyjaśniając, że nie rozumie, o co halo, albowiem lizanie cipki jest normalne w przeciwieństwie do takiego nie przymierzając ruchania ze zwierzęciem, a do tego kobiecie przyjemnie. Po czym nastąpił nagły finał, bo autobus skręcił i aktor oznajmił wszem wobec, że dojechał, przeprasza, co złego to nie on, i że owszem - jest trochę napity - ale to na odwagę, bo teściowa to straszna baba. Po czym wysiadł i rozpoczął przedstawienie dla jednego widza, stojącego na przystanku.
Bardzo poczułam się zbudowana, że miasto inwestuje w teatr współczesny, nawet taki kontrowersyjny. Myślę, że spóźnił się nieco na Maltę, wtedy może byłby bardziej doceniony. Bo to był aktor, prawda?
Ale że nie samą sztuką człowiek żyje, będzie i o chlebie. W prezencie na poniedziałkową rocznicę dostaliśmy maszynę do pieczenia chleba, która jest wynalazkiem przezabawnym, albowiem miesza, gniecie oraz wypieka, wydając przy tym odgłosy irytujące kota. Jak na pierwszy rozruch poszło całkiem całkiem - na samym początku wprawdzie się nieco zasmuciłam, bo zaprogramowana maszyna nie wydała z siebie nic i tylko tak sobie stała. Ale blip przyjacielem człowieka i rzeczywiście wyszło, że najpierw się grzeje i trochę trzeba poczekać. Po czym po 2 godzinach mieszania, ciszy i pachnienia zeznała za pomocą piszczyka, że gotowe. Przyznam, że przez cały czas zastanawiałam się, w jaki sposób maszyna wyjmie sobie z upieczonego chleba te mieszadełka, co to robią z mąki, drożdży i wody ciasto, ale okazało się, że jednak nie jest Davidem Copperfieldem w świecie techniki kuchennej i mieszadełka wydłubuje się takim drutem. Trochę rozczar, ale chleb był jadalny, mimo że niewyględny (miałam silne poczucie wyprodukowania chleba krasnoludów).
I tak o. Jutro dentysta, może nie pomylę po freudowsku godzin.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 28, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Moje miasto
- Komentarzy: 11
Z poniższej listy skreślam Room 55. Wystrój mi nie przeszkadza, bo i tak jedliśmy w ogródku. Przeszkadza mi za to czołowa wada polskich lokali - czekanie. Ja rozumiem, jak jest full complet i cała kuchnia chodzi na rzęsach, żeby dać radę. Tymczasem najpierw czekam kwadrans na kartę, rozglądając się po trzech zajętych stolikach w okolicy, przy których też wszyscy nerwowo rozglądają się za kelnerką. Potem czekam na zebranie zamówienia. Potem na przyniesienie zupy (która jako jedyna była bezkrytycznie smaczna - bo żurek łatwo zepsuć). Potem na zgarnięcie talerza i odczekanie ponownie na resztę zamówienia. Drugiego minusa 55 zarobił sobie na spieprzeniu kurczaka tandoori na sałacie. Nie wiem, jaka to odmiana sałaty, która jest szarożółta i smakuje jak niezbyt świeża kapusta pekińska, ale nie poprawiła smaku nędznych kawałeczków kurczaka, umazanych czymś żółtym, które nie smakowały dla odmiany niczym, co jest dużą sztuką. Przykro mi, nie daję drugiej szansy. Ubolewam, że jednak nie zaczęliśmy od Werandy, która jest o niebo lepsza (i dają potwornie wielką szarlotę).
Żeby nie było tendencyjnie, to się też pożalę, jaką to żmiję przez te lata wychowałam. W Werandzie w kąciku ogródka dość głośno konwersowała sobie para. Najpierw o stosunkach (ale międzynarodowych), potem o wspólnej znajomej, co to ta znajoma... A my się zastanawialiśmy, czy to randka (TŻ), czy nie (ja). Bo pan nie tokował ani nie głuszył, tylko miał tryb przytakiwania, a pani konwersowała z mamusią telefonem, żeby mamusia z solarium jej golfik odebrała, bo kupiła sobie spódniczkę, która do tego golfika pasować będzie. Dylemat pozostał (panna zamówiła mojito, więc jest szansa, że za dwa drinki będzie łatwiejsza), a nam zeszło na czasy licealne i potencjalne randki w ciemno (nie mieliśmy). Ja się ciut żaliłam, że w czasach licealnych nie miałam brania, głównie przez okulary. Na co TŻ błyskotliwie zauważył, że to raczej nie przez okulary. Dziękuję, dobranoc. Idę powiesić się na sznurówce. I to dzień przed X rocznicą ślubu. Przynieście mi na grób orchidee.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 24, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Moje miasto
- Komentarzy: 13