Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Moje miasto

Nie tak bardzo free, ale bardziej lancing

Coraz częściej wraca do mnie pomysł, żeby poukładać świat po mojemu. Żeby zniknęło od dziewiątej do piątej i rejestracja czasu, a przyszło nowe, pozwalające na leniwszą poranną kawę i rogalika w miłym miejscu. Niestety, za mało mam twardych umiejętności, za dużo miękkich, a poza tym nie oszukujmy się - deadline jest dla mnie jak horyzont: im bardziej się do niego zbliżam, tym bardziej się ode mnie oddala. A mogłabym przecież przestawić się ze świeżo nabytego trybu życia sowy na niegdysiejszego skowronka, zobaczyć słonko, wstać, ogarnąć i pozbierać, naszkicować plan i mieć czas na wszystko. Na razie rano jest szaro, a ja utykam na samym szkicowaniu planu, nie wspominając o reszcie.

Dlatego lubię dni, kiedy jest namiastka planu, nawet jeśli to zwykła wizyta u lekarza. Bo można potem wejść do malutkiej sali Sztukafeterii, dostać gorącą kawę, żytni chleb i garść komplementów pod adresem niebieskookiej młodzieży (naprawdę, nic mnie tak pozytywnie do świata nie nastawia, jak kontakt z ludźmi, którzy mi mówią, że mam śliczne i mądre dziecko z pięknym uśmiechem).

I mimo że słońce wyszło dopiero kiedy wracałam do domu, to i tak jest lepiej.

Napisane przez Zuzanka w dniu Wednesday January 12, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 3


Zorza zamiast zachodu słońca

Słońce wyszło zza chmur przez chwilę o poranku, tworząc na niebie malownicze paski. Niestety, zanim zdążyłam wyjść z łóżka (a wierzcie mi, tłumaczenie aktywnemu o poranku dziecku, że mama i tata jeszcze trochę poleżą, zanim wstaną, trochę zajmuje), wszystko się wyszarzyło, wygładziło i zniechęciło. I już myślałam, że to by było na tyle, kiedy okazało się, że cała impreza odbywa się na Malcie.



Kadr dość niedbały, ale to sklejka panoramkowa; ale czy to nie wygląda jak kadr z "Pojutrze"? Jak widać, w tym roku z Malty nie spuszczono wody, sięgająca do drugiego brzegu płaszczyzna lodu wygląda lepiej niż pusty betonowy basen.

Bardzo lubię Taj India, mimo że z zewnątrz jest mało zachęcająca. W środku z roku na rok jest coraz lepiej. Zniknęły pozostałości jak po ośrodku WWP, zimne białe kafle i puste ściany. Są miękkie kolorowe kotary, haftowane złotem poduszki, metalowe słonie i wielbłądy ("Zobacz, ten ma na imię Lewy, a tamten Prawy") i huśtawka. Nie ryzykowałam, czy udźwignie mnie, ale doskonale dźwigała małą eksploratorkę, która jednak mimo wielkiej fascynacji ruchem wahadłowym wolała zrzucać poduszki, biegać po czerwonym dywanie i odkrywać, że na świecie są inne dzieci[1]. Wracając do huśtawki, nie mam specjalnej fascynacji orientem (ba, szczerze nie cierpię indyjskiej muzyki i mało poważam realizm w malarstwie, chociaż nie ukrywam, że lubię kolorowe indyjskie materiały), ale ta huśtawka, z podłużnymi poduszkami w kolorach turkusowo-pomarańczowo-brązowych to kwintesencyjka popołudniowego relaksu w cieple. Z uprzejmym młodym człowiek z wachlarzem, podającym w przerwie w wachlowaniu kolejną szklankę mango lassi.

[1] WTEM okazało się, że mała Pola spotkana przypadkiem w miejscu, do którego się wybraliśmy dość spontanicznie, urodziła się w tym samym szpitalu tego samego dnia i co najmniej dwa dni panny wrzeszcząc na sali pełnej drobiazgu, może nawet w sąsiadujących kontenerkach.

Napisane przez Zuzanka w dniu Sunday January 9, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tag: malta - Skomentuj


Smutek pustego placu

Za każdym razem, kiedy jestem na placu Kolegiackim, zachwycam się detalem. Okiem w piramidzie na szczycie jednej z kamienic. Na błyszcząco wygładzoną setkami dziecięcych rączek rzeźbą poznańskich koziołków. Łagodnym pięknem biało-różowego budynku Urzędu Miasta z kuszącą, choć zastawioną szlabanem bramą. Zdobieniami na kamienicach. Konsekwentnie różanym wystrojem Republiki Róż. Kwiatami na klombach (to wiosną, latem i jesienią). Tym dziwnym spokojem miejsca, gdzie - owszem - ludzie przechodzą, mają jakieś sprawy, ale wyglądają, jakby równie dobrze mogliby teraz zatrzymać się i przestać spieszyć.

Po czym nagle obejmuję wzrokiem całość. I widzę miejsce, które mogłoby żyć, ale nie ma po co. Wiem, są dwie kawiarnie (i chyba jedna arabska restauracja, ale możliwe, że już zamknięta), ale nie ma nic więcej. Nie ma sklepów poza jakimś przypadkowym. Kawałek dalej, na rogu Garbar, jest mikro-ryneczek z kwiatami i warzywami (i kiosk). Nie ma ławek, jest za to bałaganiarski parking z samochodami parkującymi skośnie.

I smutno mi, bo chciałabym, żeby takie miejsca przyciągały ludzi, zwłaszcza że można by to zrobić łatwo - zaraz obok jest kościół farny, ważny punkt na turystycznej mapie Poznania. Dosłownie dwa kroki dalej. Za każdym razem, kiedy staję pod kierunkowskazem, który pokazuje, jak daleko jest do różnych egzotycznych zakątków na świecie (ot, do Chin ponad 8 tysięcy kilometrów), myślę sobie, że chciałabym, żeby tu pojawiło się miejsce, do którego ktoś gdzieś tam postawi kierunkowskaz.

Napisane przez Zuzanka w dniu Tuesday December 28, 2010

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Skomentuj


Krzysztof Smura - Tajemnica Starego Browaru

Jedyne, co dobrego o tej książce można powiedzieć, to że opisane jest kilka kawałków przedwojennego Poznania. Niestety, nic więcej. Może to efekt tego, że przyzwyczajona do genialnych rekonstrukcji Poznania sprzed lat u Ćwirleja przy jednocześnie wciągającej i spójnej akcji, oczekiwałam za dużo. Ale jeśli chcę przeczytać kryminał, to niech to będzie kryminał, a nie zbeletryzowany reportaż obyczajowy, oparty dodatkowo bardzo luźno na prawdziwych wydarzeniach. Zaczyna się klimatycznie, bo od znalezienia trupa drobnego złodziejaszka, zabitego i zamurowanego 6 lat wcześniej w piwnicy Starego Browaru (tego oryginalnego, na miejscu którego powstało współczesne centrum handlowe). Dziennikarz Żukowski i komisarz Jakubek zaczynają najpierw konkurencyjnie, potem już razem węszyć, kto przed sześcioma laty tak poprowadził śledztwo, żeby szybko zostało umorzone. Niestety, zamiast solidnie przeprowadzonego śledztwa jest mozolna historia o poszukiwaniach, życiu osobistym dziennikarza i jego kolegów z policji, wyprawach do Wilna i do małego francuskiego miasteczka, gdzie dziennikarz w zasadzie nie szuka prawdy, tylko tematu do gazety, a na końcu procesu.

Przyznam, że po latach czytania kryminałów różnego typu przyzwyczaiłam się, że nadrzędna jest w nich dobrze opisana intryga, a nie zgodność z prawdą (zwłaszcza że i tak historia mówiła zupełnie co innego), która - zwłaszcza tutaj - rozczarowuje nieumiejętnością podania. To nie tak, że to zła książka, bo napisana jest zgrabnie, czyta się gładko, ale gdyby nie to, że akcja dzieje się w Poznaniu, straciłaby w zasadzie wszystkie atuty.

#48

Napisane przez Zuzanka w dniu Monday December 27, 2010

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Moje miasto - Tagi: 2010, kryminal, panowie - Skomentuj



Lubię cykliczność

Przez ostatnie trzy dni nie wychodziłam z domu, irytując się czekaniem bądź patrzeniem na czynności Złotych Rączek (i zupełnie serio chcę niniejszym pochwalić firmę SPAW, która już po raz kolejny czyni cuda, ratując mnie przed zimnem i zarośnięciem brudem, a do tego zatrudnia sympatycznych i kompetentnych pracowników, którym zależy), więc tym bardziej ucieszyłam się po pierwsze z dnia wolnego od zamieszania związanego z pracami budowlanymi, po drugie z tego, że na Rynku trwał Festiwal Rzeźby Lodowej. Jakoś zrósł mi się z grudniowymi świętami na tyle, że bez chociaż jednego rzutu oka na cudności wycinane piłą, nożem, tasakiem czy przygrzewane żelazkiem mam poczucie niekompletności w grudniu. Tym bardziej się cieszę, bo wygrała jesienna rzeźba z liśćmi, która mi się podobała najbardziej.

Mimo że zimno było obrzydliwie, a śnieg zmienił stan skupienia z iskrzącego puchu na szarobiałą breję, Rynek zimą jest miejscem uroczym. Tłum uśmiechniętych ludzi, stoiska z pajdą chleba ze smalcem ("z dodatkami?", po czym nagle się orientuję, że na chlebie ląduje smażona kiełbacha, cebula i ogórki kiszone), grzanym winem, pasiastymi sweterkami z Ameryki Południowej, dużo dzieci i miłych psów (tu pozdrawiamy panią od trochę większej Mai i biszkoptowej Bezy). I zaciszna Cafe Behemot z nowym szyldem (kot mruga oczami!), gdzie dziecko moje rozpostarło swój urok i pozyskało misia od właściciela (boję się myśleć, co będzie pozyskiwać za parę lat, mrugając kilometrowymi rzęsami i zarzucając złotymi loczkami).

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu Sunday December 12, 2010

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 5