Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Google trochę łże

Ale wybaczam. Bo raptem kazało wysiąść z autobusu 6 przecznic wcześniej i trochę się zgubiliśmy w dziczy. Takiej dziczy, co to się tyłek podciera liśćmi (jeśli ktoś podciera); a bez metafor to na straszliwych suburbiach, gdzie widok człowieka na rowerze jest zbawieniem. Okazało się, że od strasznych suburbiów do wejścia do zoo jest rzut beretem i poczułam się jak Stanley na widok Livingstone'a (albo odwrotnie). Zoo jest bardzo, bo i tygrysy z młodymi, sjesta u lwów i leniwy biały[1] niedźwiedź, który ma luz czy inne lemury[2]. Tylko mam żal, bo zamiast upału, na który się pieczołowicie przygotowałam za pomocą skąpej przyodziewy, nagle zrobiło się srogo zimno, więc kolejne przystanki oznaczały zakupy kolejnej porcji odzieży. W zoo - t-shirta z tygrysami (co zmotywowało mnie do przejścia na plażę, żeby zamoczyć nogi w lodowato zimnym oceanie[3] bez szczękania zębami). Na Fisherman's Wharfie - bluzy z krabem dla TŻ. Normalnie czuję się przez pogodę zmuszana. W każdym razie - ocean jest intrygujący (i ma czarno-granatowy piasek).

I mimo że dupa mi odpadła z zimna na Golden Gate, to jednak chapeaux bas. Most naprawdę budzi ogromny szacunek, mimo że wieje, nieledwie deszcz zacina i wilki wyją, a szczyty filarów spowija mgła[4]. Ponieważ na czas wyjazdu zrezygnowałam z South Beach (przykro mi, ale ponieważ punkty na wyjeździe liczą się podwójnie, nie jestem w stanie sobie niczego odmawiać, bo mi się należy jak psu zupa), przeszłam na dietę 2000 kroków (by Wonderwoman). Przejście prawie 3 km (nie wspominając błądzenia przed zoo i rundki po zoo) daje mi punkty ulgowe na następne kilka dni.

[1] Trochę na tyłku zielony, bo tak na oko glony go porastały.

[2] Nie wyginaly śmiało, tylko spały. Co za upadek.

[3] Wheee! Moczyłam nogi w oceanie!

[4] Oczywiście reszta miasta i okolic ma piękną pogodę, tylko zoo i Golden Gate nie. Zmowa.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ Zoo i z Golden Gate.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 8, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: san-francisco, usa, ogrod-zoologiczny, zoo - Komentarzy: 6


Tramwajem po mieście, czyli siła przypadku

Do dzisiaj nie rozumiem ani siły tytułu, ani niesamowitego powodzenia, jakie w całych Stanach budzi sztuka "Tramwaj zwany pożądaniem". Ok, młody Marlon Brando to było ciacho, ale chyba tylko neurotyczne Amerykanki polecą na bucowatego Polaka w t-shircie bez rękawów. Natomiast doskonale rozumiem, że otwarty drewniany tramwaj ma ogromny fun factor, zwłaszcza jeśli konduktorem jest elokwentny, krzyczący, śpiewający i zaczepiający wszystkich. Kiedy tramwaj podjeżdża Stockton pod stromą górę albo zjeżdża z góry, to jest ten czas, kiedy wszyscy krzyczą. Że turystyczna komercha? Phi.

Zawieszam się w sklepie z czekoladkami Ghirardeliego, bo - proszę pana - tu wszystko jest smaczne. Intryguje mnie zarówno czekolada gorzka 100% kakao, jak i część asortymentu związana z nadchodzącym wielkimi krokami Halloween (nic to, że dopiero 1. dekada września). Kupuję kolejny t-shirt z wykładanym kamyczkami napisem San Francisco. Wybieram z menu melonowe mojito, co kelnerka kwituje radosną informacją, że dzisiaj wszyscy to wybierają. I nic nie muszę.

A co do przypadku - po śniadaniu i południowym moczeniu się w basenie pod apartamentem (hot tub jest przerażająco gorący) i sjeście udajemy się krokiem szybkim w kierunku tramwaju, którym chcemy pojechać na Fisherman's Wharfa w celu zachodu słońca, popatrzenia na foki i spożycia połówki killer craba. Przechodzimy koło Starbucksa na rogu 3rd i Market, kiedy rozlega się gromkie "Hej, Krzyżaniaki!". Tak, spotkać w San Francisco szefa z żoną to jednak jest pewne wyzwanie.

GALERIA ZDJĘĆ.

PS Czyż to nie przedni pomysł nazwać publiczną pralnię "The missing sock"?

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 7, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: san-francisco, usa - Komentarzy: 2


Czas odmierzany kawami

... milk and sugar, please. W podróży wolę kawę, bo trudniej ją zepsuć niż herbatę (spróbowałam w samolocie i miałam za swoje, bo była przeohydnie gorzka).

Pierwsza w Poznaniu, przed odlotem. Babcia w telefonie jak zwykle twierdziła, że niepotrzebnie jadę, bo i po co, jak również nie wydawała się zbyt uspokojona faktem, że brak wiadomości ode mnie to dobre wiadomości, a jakby coś się stało, to by trąbili w mediach.

Druga w Starbucksie we Frankfurcie. Jest coś nierealnego w siedzeniu na wygodnym fotelu z "Trylogią nowojorską" Austera na kolanach, bo mimo że nie podoba mi się/nie czuję/nie rozumiem, co czytam, to wciąga na tyle, że czuję się bardziej elementem historii z książki niż czekającą na samolot Zuzanką, patrzącą kątem oka na rozmawiające Niemki - nijaką szatynkę z pogryzionymi nogami i ładną blondynkę, podobną do Małej Asi. Nierealny wydaje mi się też Hindus z tatuażem w kształcie pająka, zaczynam zastanawiać się, czy nie zaczynam zasypiać, kiedy informują, że pasażerowie linii United Airlines proszeni są do Gate C. Idę, mimo że do odlotu pozostała godzina, słusznie zresztą, bo chętni do wlecenia do Land of Free muszą odstać swoje w kilku kolejkach, odpowiadając na kolejne pytania ludzkiej weryfikacji (nie, nie spuszczałam wzroku z mojej torby, sama ją pakowałam, a wszystkie rzeczy należą do mnie, nie, nie mam zielonej karty, ale miło, że pan pyta; mam ochotę opowiedzieć pani sprawdzającej moją kartę pokładową, że widziałam na lotnisku dwa psy - większego z napisem Therapiehund na uprzęży i mniejszego systemu szczotka, opisanego dla odmiany jako Schmutzhund).

Trzecia nad Cieśniną Daviesa, nad którą przelatuję koło 22. Przysypiam nad "Letherheads", ale co jakiś czas budzi mnie współpasażerka, bo chyba ma silną chęć rozmowy. Jest dość afektowaną malarką z Eugene, Oregon i wraca po kilku miesiącach w Europie. Chce rozmawiać o Cyganach, świadomości politycznej w Polsce (bo nie wolno nam myśleć, że wszystko jedno, jak jest wszystko jedno, to ludzie głosują na Busha, a powinniśmy pamiętać o Wałęsie). Ale tak naprawdę to chyba chce odreagować frustrację faktem, że mimo zakupu biletu w Lufthansie nie przysługuje jej na pokładzie United darmowy alkohol. Do lądowania schodzimy nad Zatokę podczas zachodu słońca, w słuchawkach studyjny "Epic" Faith No More; może to egzaltacja, ale podoba mi się zestawienie tego, co widzę z góry, siły Boeniga 777, który łagodnie siada na pasie startowym i słyszę w słuchawkach:

Can you feel it, see it, hear it today?
If you cant, then it doesnt matter anyway
You will never understand it cuz it happens too fast
And it feels so good, its like walking on glass
Its so cool, its so hip, its alright
Its so groovy, its outta sight
You can touch it, smell it, taste it so sweet
But it makes no difference cuz it knocks you off your feet

Kolejne kawy już w San Francisco. Poranek z tajemniczym TŻ w Starbucksie na 3rd, zaraz obok apartamentów, w których mieszkamy. Zaczynam uczyć się smalltalka, który w wersji niewyrafinowanej składa się z chrząknięć, uhmów i aha-ahań, bo ważne, żeby rozmówca wiedział, że słuchamy. Poznaję na nowo szybko miasto, nie potrzeba mapy, wystarczy znać adres, pod który się idzie; uporządkowanie geometryczne ulic i podział numeracji na przecznice pomaga. Podczas kolejnego śniadania na Market Street wyjaśniam turystom, że do Union Square tędy i że jest tam Nordstrom. Dziś z kupionym po drugiej stronie ulicy bajglem z serkiem czosnkowym, lodową kawą (i pożyczonym od TŻ iPodem) poszłam na trawę do Yerba Buena Art Center (na które mówimy Yerba Mate Social Club). Lubię, że nikt nie zwraca uwagi na to, co inni robią. Starsze Azjatki uprawiały Tai Chi, młoda dziewczyna tańczyła dookoła swojego koca. Tutaj my name is Susan (odpytują o to, jak zamawia się w barkach jedzenie, bo potem pani krzyczy "Garlic bagel for Susan, here you are darling, take care and have a nice day" i mimo że wiem, że to służbowa uprzejmość, to i tak mi jest miło) i ze słuchawkami w uszach mogę nucić sobie "Summer breeze makes me fell fine, blowing through the jasmine in my mind" (albo zrobić psa z głową w dole, chociaż może w bluzce z dużym dekoltem to nie jest najszczęśliwszy pomysł świata?). Miałam przez chwilę tezę, że popularność słuchania na ulicy to obrona przeciw zaczepianiem przez innych, ale teza sfalsyfikowała mi się po wyjściu z Macy's, kiedy to zaczepił mnie młody ciemnoskóry mężczyzna i stwierdził, że wyglądam naprawdę pretty (dla ścisłości dodam, że był młody, trzeźwy i nie chciał ode mnie zwyczajowych 25 centów).

Q. zauważył, że na moich zdjęciach nie ma ludzi. Ciągnie mnie do pokazywania świata pustego? Robię zdjęcia, na których są ludzie, ale potem zostają na twardym dysku, a pokazuję te, na których nie są głównym elementem. Wolę fotografować zwierzęta. Dzielę się resztką bajgla z ptakami i idę wmieszać się w kolorowy tłum na upalnej Market Street.

GALERIA ZDJĘĆ: lot + Embarcadero, 3rd i Market Street i Yerba Buena Center.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 6, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: usa, san-francisco - Komentarzy: 6



Lazy Sunday Morning

Kiedy już odkryłam w wieku lat nastu, że coś takiego jak globalny kataklizm może nam grozić i nie jest to science fiction (nie ukrywam, że wybitnie pomogły w tym filmy o Hiroshimie w telewizji), zaczęłam inaczej patrzeć na puste miasto. Samotne samochody, puste ogrody, na balkonach pranie, ale nie ma ani dzieci, ani dorosłych. Słychać owady, ptaki, czasem przebiegnie zwierzę. Teraz doskonale wiem, że za chwilę i tak przejedzie samochód, albo z czyjegoś otwartego okna będzie słychać głos, ale taki widok sprawia, że czuję dreszcz na karku. Tak wygląda Suchy Las w letni niedzielny poranek.

Wyobrażaliście sobie świat bez ludzi? Ale nie dżunglę czy inne zarośla nad rzeką, a miasto? Tramwaje stojące na skrzyżowaniach? Działającą sygnalizację świetlną? I pojawiające się w pustym mieście rysunki na murach. Bo ktoś jest i pilnuje.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 31, 2008

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 7


Feed me

Lubię, jak mnie karmią. Lubię też, jak mnie karmią nie dość, że dobrze, to jeszcze w ładnym entourage'u. Pod obie kategorie podpada knajpka U mnie czy u ciebie? na Gwarnej. Dwa w jednym - kawiarnia i restauracja. Śniadania również po 14. Dużo dobrej herbaty, dużo dobrej kawy. Ceny przyjazne. Bułeczki, omlety, warzywa, jajka, bekon, dżem i miód, co kto lubi. Śniadanie w wersji "U nas" zawiera dwie chrupiące, przyrumienione bagietkopodobne bułki. Na jednej jest roztopiony żółty ser, oliwki i suszone pomidory. Na drugiej - pieczony schab z ziołami na zimno, majonez, papryka. Dania obiadowe droższe, ale wyglądają zachęcająco. Królowa jest najedzona w każdym razie. I można świeży Przekrój przeczytać.

PS Nieustająco waiting, ale przestałam kolejne fazy liczyć. Ogólnie uważam za skandal i niedopatrzenie, że w pewnym apartamencie nie ma internetu. Abominacja.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 30, 2008

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 1


Waiting, phase 2

Miasto uznało, że należy mi umilić podróże i na dzisiejszą wynajęło pana, grającego pijaczka. Aktor wsiadł do autobusu, zawinął się kunsztownie wokół słupka, czknął i zapytał młodzieńców, którzy wsiedli z nim, czy ten autobus to zakręca na Niestachu, czy popierdala prosto. Młodzieńcy zeznali, że zakręca, ale chyba im nie wierzył, bo oświadczył głośno, że wobec tego zapyta jakiegoś halibuta i zaczepił z tym pytaniem starszą panią, która halibutem nie była, ale objaśniła, że zakręca. Aktor został przekonany i wyjaśnił, że bardzo dobrze, że zakręca, albowiem tam mieszka jego teściowa, do której udaje się w celu, excuse le mot, ujebania jej głowy nożem, który niesie w tej oto reklamówce, albowiem jest takim samurajem Musashim (skądinąd niezły chwyt - aktor w sztuce gra postać z filmu, wot postmodernizm). Charakteryzacja aktora była na tyle fachowa, że z powodu wydzielanego przez kostium zapachu przeniosłyśmy się ze znajomą w dalszą część autobusu, więc nie słyszałam dokładnie, czemu przeszedł do kwestii fajnej dupki oraz zaczął wyrażać tęsknotę za cycami, które by sobie pomiętosił. Nawet nie upierał się, że dwa, jeden też by wystarczył.

Po krótkiej przerwie kondycyjnej, kiedy to autobusem zarzuciło, a aktor otwierający sobie akurat piwo puszkowe Żywiec ofiarnie wyrżnął nieco w szybę, zainteresował się starszą panią, która wiozła kwiaty i zawinszował sobie jednego kwiatka dla siebie. Pani okazała się być niewrażliwą na sztukę i odmówiła, co wywołało monolog erotyczny, z którego można było dowiedzieć się, że jakby kwiatka dostał, to by byłej żonie, która wprawdzie jest kurwą i od niego odeszła (i, jak już wspomniał wcześniej - a uważny widz zapamiętał - jedzie wyegzekwować od teściowej sprawiedliwość za pomocą noża), kwiatka dał, a w zamian może by mu dała do polizania cipkę. Starsza pani nie doceniła odwagi dialogu i rozpoczęła z aktorem dyskusję na temat języka i jego kultury. Aktor nie dał się wyprowadzić z roli i objaśnił, że nawet pani starszej ktoś kiedyś lizał i że jest gotów dać sobie (tu nie dosłyszałam) oberżnąć, że każdy w tym autobusie kiedyś lizał. Dość przystojna młodzież męska, siedząca przodem do mnie, utrzymująca do tej pory jaką taką powagę, nie dała rady i zwinęła się ze śmiechu. Aktor wprowadził jeszcze element groteski, wyjaśniając, że nie rozumie, o co halo, albowiem lizanie cipki jest normalne w przeciwieństwie do takiego nie przymierzając ruchania ze zwierzęciem, a do tego kobiecie przyjemnie. Po czym nastąpił nagły finał, bo autobus skręcił i aktor oznajmił wszem wobec, że dojechał, przeprasza, co złego to nie on, i że owszem - jest trochę napity - ale to na odwagę, bo teściowa to straszna baba. Po czym wysiadł i rozpoczął przedstawienie dla jednego widza, stojącego na przystanku.

Bardzo poczułam się zbudowana, że miasto inwestuje w teatr współczesny, nawet taki kontrowersyjny. Myślę, że spóźnił się nieco na Maltę, wtedy może byłby bardziej doceniony. Bo to był aktor, prawda?

Ale że nie samą sztuką człowiek żyje, będzie i o chlebie. W prezencie na poniedziałkową rocznicę dostaliśmy maszynę do pieczenia chleba, która jest wynalazkiem przezabawnym, albowiem miesza, gniecie oraz wypieka, wydając przy tym odgłosy irytujące kota. Jak na pierwszy rozruch poszło całkiem całkiem - na samym początku wprawdzie się nieco zasmuciłam, bo zaprogramowana maszyna nie wydała z siebie nic i tylko tak sobie stała. Ale blip przyjacielem człowieka i rzeczywiście wyszło, że najpierw się grzeje i trochę trzeba poczekać. Po czym po 2 godzinach mieszania, ciszy i pachnienia zeznała za pomocą piszczyka, że gotowe. Przyznam, że przez cały czas zastanawiałam się, w jaki sposób maszyna wyjmie sobie z upieczonego chleba te mieszadełka, co to robią z mąki, drożdży i wody ciasto, ale okazało się, że jednak nie jest Davidem Copperfieldem w świecie techniki kuchennej i mieszadełka wydłubuje się takim drutem. Trochę rozczar, ale chleb był jadalny, mimo że niewyględny (miałam silne poczucie wyprodukowania chleba krasnoludów).

I tak o. Jutro dentysta, może nie pomylę po freudowsku godzin.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 28, 2008

Link permanentny - Kategoria: Moje miasto - Komentarzy: 11


33

  1. Uczę się umiarkowania.
  2. Dalej się irytuję, ale czasem ignoruję drobnostki.
  3. Czasem wierzę w siebie.
  4. Często się przeceniam.
  5. Rzadko odpowiadam na e-maile, czasem wcale.
  6. Coraz lepiej ustalam hierarchię ważności.
  7. Bardzo tęsknię za kotem czarnym.
  8. Raczej nie szokuję, ale czasem inspiruję.
  9. Uczucie paniki w kinie zaczęło chyba znikać.
  10. Na widok pięknych włosów odczuwam zazdrość.
  11. Nie mam silnej woli.
  12. Ale jestem uparta.
  13. Świat jest moją ostrygą.
  14. Wolę zbierać niż już mieć.
  15. Oczywiście, że zabieram się za coś tuż przed deadlinem.
  16. Raczej myślę niż robię.
  17. Staram się robić jedną rzecz jednocześnie.
  18. Ciężko mi idzie kończenie tego, co zaczęłam.
  19. Bywam niemiła.
  20. Mam skłonności do hipochondrii.
  21. Łatwo się angażuję.
  22. Nie mam listy życzeń.
  23. Potrzebuję więcej czasu.
  24. Brakuje mi siebie sprzed kilku lat, ale nie zawsze.
  25. Czasem chcę, żeby ktoś się do mnie odezwał.
  26. Mam słabość do gadżetów i ładnych rzeczy.
  27. Lubię wiedzieć.
  28. Zdarza się, że żałuję, że coś powiedziałam.
  29. Mam poczucie obciachu.
  30. Nie wiem, czy jeszcze chcę mieć restaurację.
  31. Nie muszę chodzić do księgarni.
  32. Zmieniam się.
  33. Lubię, jak TŻ jest blisko.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 28, 2008

Link permanentny - Kategoria: B is for Birthday - Komentarzy: 6


Waiting, phase 1

Scenki miejskie...

Scenka I

Występują:

  • widownia - pełen autobus ludzi z autorką w roli milczących słuchaczy
  • moron pierwszy, z komórką
  • moron drugi, bez komórki

Widownia: (zasadniczo jadą, ale w większości siedzą, patrzą przez okno, cicho rozmawiają, drapią się za uchem).
Morony: (wsiadają).
Moron pierwszy: Te, ziom, obczaj.
(uruchamia komórkę, z której zaczyna wydobywać się głośny acz monotonny i chyba jednolinijkowy w sensie tekstu przebój, w którym niewiasta śpiewa coś o miłości i ścianie (albo na ścianie, rispekt).
Moron drugi: (obczaja rechotliwie, acz bez tekstu).
Przebój: (kończy się).
Widownia: (oddycha z ulgą).
Moron pierwszy: Chcesz jeszcze raz?
Moron drugi: (kiwa głową, że tak)
Moron pierwszy: To ja zapętlę.
Przebój: (od nowa oferuje przebój o wspomnianej miłości i ścianie).
Kurtyna zapada, bo część widowni w osobie autorki wysiada na przystanku.

Scenka II

Występują:

  • autorka w kolejce do kiosku
  • dziewczę entuzjastyczne
  • dziewczę cyniczne

(Autorka stoi w kolejce w celu sprawdzenia, czy na posiadanych w portfelu kuponach lotto są jakieś walory[1], dziewczęcia stoją w kolejce po bilety na tramwaj, a przy okazji robią przegląd kioskowej prasy).
Dziewczę entuzjastyczne: O, patrz! Brad i Angelina! Jacy oni śliczni! I dzidzie!
Dziewczę cyniczne: Tacy śliczni, że do siebie niepodobni.
(Kurtyna zapada, a [1] walorów na kuponach brak)

... są pewnym przerywnikiem w rzeczywistości, ale nie sprawiają, że brak TŻ staje się mniej zauważalny. Nie ma komu streścić dnia po wejściu do samochodu. Nie ma z kim zastanowić się, czy i co jemy. Nie ma motywacji, żeby włączyć radio, nie wspominając o telewizorze. Nie ma kogo poprosić o herbatę w czystym kubku. Jest za to irytacja i marazm, w którym ciężko wstać i zapalić światło, bo o tej porze roku o 19:55 już robi się ciemno. 6 dni do powrotu w normalność.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 27, 2008

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 6


No More Room

Z poniższej listy skreślam Room 55. Wystrój mi nie przeszkadza, bo i tak jedliśmy w ogródku. Przeszkadza mi za to czołowa wada polskich lokali - czekanie. Ja rozumiem, jak jest full complet i cała kuchnia chodzi na rzęsach, żeby dać radę. Tymczasem najpierw czekam kwadrans na kartę, rozglądając się po trzech zajętych stolikach w okolicy, przy których też wszyscy nerwowo rozglądają się za kelnerką. Potem czekam na zebranie zamówienia. Potem na przyniesienie zupy (która jako jedyna była bezkrytycznie smaczna - bo żurek łatwo zepsuć). Potem na zgarnięcie talerza i odczekanie ponownie na resztę zamówienia. Drugiego minusa 55 zarobił sobie na spieprzeniu kurczaka tandoori na sałacie. Nie wiem, jaka to odmiana sałaty, która jest szarożółta i smakuje jak niezbyt świeża kapusta pekińska, ale nie poprawiła smaku nędznych kawałeczków kurczaka, umazanych czymś żółtym, które nie smakowały dla odmiany niczym, co jest dużą sztuką. Przykro mi, nie daję drugiej szansy. Ubolewam, że jednak nie zaczęliśmy od Werandy, która jest o niebo lepsza (i dają potwornie wielką szarlotę).

Żeby nie było tendencyjnie, to się też pożalę, jaką to żmiję przez te lata wychowałam. W Werandzie w kąciku ogródka dość głośno konwersowała sobie para. Najpierw o stosunkach (ale międzynarodowych), potem o wspólnej znajomej, co to ta znajoma... A my się zastanawialiśmy, czy to randka (TŻ), czy nie (ja). Bo pan nie tokował ani nie głuszył, tylko miał tryb przytakiwania, a pani konwersowała z mamusią telefonem, żeby mamusia z solarium jej golfik odebrała, bo kupiła sobie spódniczkę, która do tego golfika pasować będzie. Dylemat pozostał (panna zamówiła mojito, więc jest szansa, że za dwa drinki będzie łatwiejsza), a nam zeszło na czasy licealne i potencjalne randki w ciemno (nie mieliśmy). Ja się ciut żaliłam, że w czasach licealnych nie miałam brania, głównie przez okulary. Na co TŻ błyskotliwie zauważył, że to raczej nie przez okulary. Dziękuję, dobranoc. Idę powiesić się na sznurówce. I to dzień przed X rocznicą ślubu. Przynieście mi na grób orchidee.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 24, 2008

Link permanentny - Kategoria: Moje miasto - Komentarzy: 13