Więcej o
wyspy-kanaryjskie
Pilniczka i nożyczek do paznokci (nawet jak się ma nieskazitelny manicure, to i tak można sobie złamać paznokieć, a młodzież po ryciu w glebie nagle okazuje się mieć szpony jak kuguar). Długopisu (bo te pocztówki czymś trzeba wypisać). Jak się jest nałogowcem, to warto mieć ze sobą kubki do herbaty.
I kolejne zestawy kolorowych obrazków.
GALERIA ZDJĘĆ - Ajuy - maleńka zatoczka na zachodnim wybrzeżu (drogą FV-621, kilkanaście kilometrów od Pajary) z czarną plażą i sporymi falami (w której podobno w XV wieku wylądowali tu Hiszpanie), trzy dobre restauracje na krzyż, trasa górsko-jaskiniowa (myśmy do jaskiń się nie dowlekli, bo ogólnie duch w narodzie był słaby po rotawirusie).
GALERIA ZDJĘĆ - Oasis Park w La Lajita (5 km na wschód od Costa Calma wzdłuż FV-2), a Mini Zoo kawałek na zachód, w Morro Jable.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 15, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania
- Skomentuj
Nie ogarniam, jak można pojechać nad tak błękitną wodę, na tak złoty piasek i pod tak zielone liście palmowe bez dziecka. Zgadzam się, bywa mniej lub całkiem niekomfortowo, zwłaszcza jak egzemplarz ma własne pomysły w kwestii kierunku i szybkości poruszania się i inne pory aktywności niż rodzice. I owszem, miałam chwile zwątpienia i silne poczucie, że lansowana wszędzie teoria, że matka z dzieckiem powinna mieć ZOMZ do momentu uzyskania przez dziecko walorów społecznych, ma sporo słuszności, ale zwalam to na karb tego, że niespecjalnie dobrze się czułam. Fuertevertura jest miejscem dla dzieci. Ciepłym, przyjaznym, pełnym uśmiechniętych ludzi, którzy łaskoczą w małe stopki i ciumkają do małego uszka. I mimo że z dzieckiem nie można - jak podają przewodniki - objechać całej wyspy w tydzień, to objechaliśmy sobie południowe pół, przywieźliśmy w ubraniach tonę piasku z plaży i wróciliśmy wygrzani w szare polskie przedwiosenne słońce. Zawsze można wrócić; mam wrażenie, że nikt przewrotu na Kanarach nie planuje.
I obiecane zdjęcia. Nudne, bo gdzie nie popatrzyłam, to ładnie.
Costa Calma - zagłębie hotelowe wzdłuż malowniczej FV-2, prowadzącej wschodnim wybrzeżem z półwyspu Jandia do Puerto del Rosario. Poza hotelami i turystycznymi sklepami nie ma w zasadzie nic, ale są najładniejsze plaże.
GALERIA ZDJĘĆ - Morro Jable - kurort i port jeszcze bardziej na południe Jandii. Do portu nie dotarłam, bo plaża przy latarni urocza. Tamże mikrozoo, ale to przy okazji Oasis Parku.
Będzie więcej.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 14, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania
- Komentarzy: 4
... tylko bez goździków. Ale z potencjalnymi biletami na imprezę gotycką.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek marca 11, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania
- Skomentuj
W dzisiejszym odcinku nasza bohaterka, oprócz wcześniejszych problemów zdrowotnych, doznała również paskudnego bólu gardła, który z wczorajszej chrypki wyewoluował w zanik głosu oraz, żeby nie było nudno, obsypała ją w paru miejscach wysypka uczuleniowa. Fuertevertura naszej bohaterki nie lubi, widać (robimy zakłady, co zdarzy się jutro?).
A szkoda, bo ja Fuerte polubiłam. Wieczna wiosna, morze pod oknem („morze? Jakie morze? A, to ten czajnik tak szumi... A teraz? Przestało”), ludzie sympatyczni i uśmiechnięci, a poza hotelami nie ma poczucia, że na każdym kroku chcą wydrzeć ciężko zarobione euro. Polubiłam nie na tyle, żeby tutaj wracać co pół roku, ale na tyle, żeby miło wspominać po powrocie do domu.
Wiodącym kolorem w budownictwie jest taki łagodny odcień pomarańczu, ceglano-żółty. Nie biały, białych budynków jest mniej. A moim ulubionym odkryciem kulinarnym są chirimoyas – mocno pestkowe owoce wielkości jabłka, smakujące jak połączenie ananasa i banana, w szarozielonej, nieco łuskowatej skórce.
I, albowiem jestem na wakacjach oraz jestem też leniwa, dziś będą głównie obrazki (a o zwiedzaniu[1] Pajary, Betencurii i Antiguy oraz o tym, jak powstały miękko wyoblone górki można poczytać sobie w wikipedii).
Betancuria
Pajara
Antigua
Catspotting: 1, kremowy z prążkowanym ogonem, dumnie pomykał brzegiem drogi.
[1] Plan zwiedzania był taki bardziej bez planu, bo nigdy nie wiadomo, czy młodzież sobie będzie winszować. Szczęśliwie mieszkają tutaj życiowi ludzie i przy punktach turystycznych budują place zabaw.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek marca 11, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania
- Komentarzy: 1
Zoo z twistem. Bo idzie się, idzie, są zwierzęta, kierunkowskazy, a na samym końcu się okazuje, że autobus do przylepionego do zoo ogrodu botanicznego jeździ do 17, a potem można iść ponad 1,5 km piechotą. A że dzisiaj byłam słaba i już mocno zmęczona po tym, jak weszłam na górę do oglądania słoni, a one miały to w trąbie i zwyczajnie spały w domkach, więc sobie popatrzyłam na podwórko i zeszłam, to nie proponowałam nawet wleczenia TŻ-a z chustowym bagażem tylko po to, żebym sobie porobiła zdjęcia 2300 rodzajów kaktusów. I skończyło się na zwierzętach. Takie, jak w innych zoach, ale ładnie poumieszczane w przyrodzie, dużo przeżuwających miękkopyskich wielbłądów, struś siedzący na pani strusicy, budzący spory entuzjazm młodzieży, bo malowniczo giął szyję, machał skrzydłami i ogólnie wyglądał na zadowolonego, śliczne puszyste szopy, surykatki i inne mangusty. Oczywiście młodzieży do gustu najbardziej przypadły huśtawki i poczyniła straszny raban na próbę poszerzenia[1] asortymentu zabawowego o taki na przykład pusty trzymetrowy batut.
Trochę smuteczek, że nie przyjechałam w niedzielę, bo w niedzielę jest podobno prawdziwy jarmark z lokalnymi wyrobami, a nie cyrk dla turystów (skądinąd zabawne, że to Senegalczycy przyjeżdżają handlować paciorkami, perkalem i podróbkami znanych marek z niemieckimi i hiszpańskimi turystami, kolonializm à rebours).
Ale przede wszystkim jestem zmęczona (i zła na ten schowany ogród botaniczny), bo nie miałam w planach wycieczki zapadnięcia na mniej łagodną postać lokalnego rota wirusa, który wyjął mi wczorajszą noc i pół dzisiejszego dnia. To przerażające, że pojawia się w moim życiu taka chwila, że nie mam ochoty jeść. Ubodło mnie to niesamowicie, bo na kolację zjadłam dwa plastry arbuza, a też mi niespecjalnie smakował.
EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.
Catspotting: 5 w zoo (trzy czarne, pręgaty, szylkret) + rysie ("Ryszardy!") w klatce.
[1] Naiwnie liczyłam, że zabierając dziecko w egzotyczne strony rozwinę przed dzieckiem cały wachlarz nowych smaków, a wymęczone plażowaniem (kradnięciem cudzego asortymentu plażowego, uciekaniem, zbieraniem kamieni itp.) będzie jadło lepiej niż w domu. Yeah, right. Poznajcie dziecko, które przeżyje tydzień na jabłkach, frytkach, suchych bułkach i paczce precelków znanej polskiej firmy. A, i na soku jabłkowym.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 10, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
hiszpania, ogrod-botaniczny, ogrod-zoologiczny, fuerteventura, wyspy-kanaryjskie
- Skomentuj
Dnia Kobiet tutaj się nie obchodzi, nie ma goździków, rajstop ani całowania w rączkę. Nie żebym tęskniła.
Fascynujące jest to, że dziecko moje, chorawe nieco za sprawą okolicznego wirusa[1], ma więcej energii i śmieje się co kilka minut przeraźliwie głośno i taką dziecięcą pełnią szczęścia, że jej zazdroszczę, bo ja już tak nie umiem. Daje się adorować we wszystkich językach, bezbłędnie wyczuwając, że „bonita” czy „schatzen” to coś miłego i wyszczerzając w odpowiedzi swoje 80-procentowe uzębienie. Mam tylko nadzieję, że jednak okażemy się bardziej czujni niż ona sprytna, bo dziś mało co nie wynieśliśmy z restauracji dwóch widelców i łyżeczki, które ukradkiem zostały wrzucone do TŻ-owego plecaka.
Każde miejsce na Ziemi ma swój zabity deskami koniec, zadupie czy pętlę dla bocianów. Tutaj to miejscowość o dźwięcznej nazwie Ahuy, do której jedzie się krętymi serpentynami przez marsjańsko wyglądające górki, po drogach czasem tak nachylonych, że przeklinam swoją nadczynną wyobraźnię[2], bo widzę, jak malowniczym łukiem przelatujemy nad barierkami. Jedzie się, jedzie, mija pagórki, palmy, opuszczone domostwa, palmy, pagórki, górki, kozy, kozy, dużo kóz, góry i nagle pac, wjeżdża się na rondo, za którym jest koniec świata. Na końcu świata jest maleńka mieścinka, składająca się z kilku restauracji i domostw oraz mieniącej się w świetle popołudniowego słońca czarnej plaży. Wchodzę w piasek i mam uczucie, że zanurzam się w brudnym pyle i zdziwiona jestem, że wyciągam z niego czyste stopy. To zachodnia strona wyspy i zapewne zachody słońca są niesamowite. Wyjeżdżaliśmy jednak, kiedy jeszcze nie było kolorów na niebie.
Papas arugadas. Danie, które bardzo lubię, obecne w każdej restauracji i przy każdym hotelowym obiedzie, wzruszające przez swoją prostotę. Bierze się małe ziemniaczki, myje i gotuje w bardzo osolonej wodzie (oryginalnie w morskiej, słonej, nie słono-gorzkiej), po czym wylewa się wodę, a ziemniaczki stawia na małym ogniu i delikatnie poruszając garnkiem czeka, aż reszta wody wyparuje, a sól osiądzie na skórce.
Do tego są zwykle podawane dwa sosy – mojo verde i mojo rojo, ale niespecjalnie mi smakują (pół na pół oliwa z octem i dodatki, jak dla mnie za dużo octu).
Catspotting: 2 – leniwiec podknajpiany w Ajuy i piękny kremowy w kociej budce, domagający się uzupełnienia miski[3].
EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Oczywiście, że w domu, mimo że zdrowe, jest absolutnie marudne i upierdliwe. Wiem, sprawiedliwie jest dodać, że tutaj ma oboje – mamę i tatę, a do tego ma nas w zasięgu ręki i w pełni zainteresowanych zabawą, a nie tkwiących z nosem w monitorze.
[2] Której od półtora roku mam coraz więcej, niech to szlag. I nie jest to dobry kierunek tej nadczynności.
[3] Nie wyprę się córki mojej, która w sklepie pobrała z półki foremkę jedzenia dla kota i wyemitowała, żeby iść karmić.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 10, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania
- Komentarzy: 2