Więcej o
sf-f
Moi mili, podobno leci w stronę Ziemi kometa i dziś (23/09/2017) w nas trafi, przez co przez najbliższe (i tu się doniesienia różnią) 7 dni lub 7 lat będziemy stopniowo ginąć w męczarniach. NASA nie potwierdza, ale Roswell też nie potwierdzali, przypadek? I czy przypadkiem jest, że tak się zaczyna książką, którą właśnie przeczytałam? Nie przypuszczam.
Wszystko zaczęło się od tego, że z niewiadomych przyczyn księżyc rozpękł się na 7 kawałków. Jednak zamiast badać przyczyny (jak to możliwe, że nikt nic nie zauważył?), ludzkość skupiła się na konsekwencjach - odłamki księżyca zaczęły wpadać na siebie, rozbijając się na coraz mniejsze, w efekcie nad Ziemią pojawił się Kamienny Deszcz, oznaczający, że w pewnym momencie liczba bolidów spadających przez atmosferę spowoduje jej podpalenie i spopielenie powierzchni globu. Ludzkość ma jakieś 2 lata (w przeciwieństwie do braku informacji o przyczynach katastrofy, skutki są już mierzone z doskonałą precyzją), żeby to ogarnąć. I ogarnia[1], przygotowując plan pozwalający na wyniesienie na orbitę do istniejącej już stacji kosmicznej, kolejnych modułów, które - tworząc elastyczną i rozbudowywalną kolonię - pozwolą na przechowanie genów i informacji przez kilka tysięcy lat, zanim Ziemia nada się do ponownego zasiedlenia. 35% książki zajmują przygotowania, kiedy powierzchnia globu staje w płomieniach, oczywiście nic nie jest skończone, ale kilka tysięcy ludzi na orbicie daje nadzieję. Niestety, przez najbliższe kilka lat nieprzyjazne środowisko kosmosu i przewrotna ludzka natura nie próżnują i z kilku tysięcy ocaleńców zostaje osiem kobiet, jedna po menopauzie, pozostałe siedem płodnych; -SPOILER ALERT- to tytułowe 7 Ew, które (oczywiście za pomocą partenogenezy) dają źródło nowej ludzkości, a w zasadzie zmodyfikowanym genetycznie 7 głównym rasom. Ostatnie 20% opowieści dzieje się po powrocie ludzkości (podzielonej nie tylko na rasy, ale i na dwa stronnictwa - Niebieskich i Czerwonych) na odrestaurowaną Ziemię, gdzie odkrywają coś niespodziewanego.
To bardzo gruba i długa książka (papierowa wersja polska ma prawie 900 stron), wypełniona z jednej strony mnóstwem dobrze sprawdzonych technikaliów i fizykaliów, z drugiej podobną dawką polityki i obserwacji ludzkiej natury ze szczególnym uwzględnieniem inżynierów, bo to oni summa summarum uratują ludzkość. Zwłaszcza pierwsza część robi wrażenie dość surowej, bardziej konspektu powieści (takiego na kilkaset stron, więc może autor oszczędził czytelnikowi kolejnych kilkuset, nie rozbudowując pewnych wątków, za co chyba trzeba mu podziękować). Zmęczyłam się bardzo, czytając, mimo że - jak to u Stephensona - wciąga i angażuje.
[1] Oczywiście, to bardzo wyidealizowana ludzkość, która w perspektywie wyginięcia za 2 lata, składa swoje życie dla innych, pracując wydajnie do samego końca, zamiast pogrążyć się w rozpuście, używkach, morderstwach i depresji. Rządy dalej rządzą, oczywiście najważniejsze dalej jest USA, wprawdzie nie ma giełdy[2], ale przemysł pracuje pełną parą na rzecz ekspansji kosmosu, bez szkody dla życia codziennego, żadnych kryzysów, stanów wojennych, jedno małe strategiczne odpalenie głowic atomowych na krnąbrną Wenezuelę. Ba, dzieci chodzą chętnie do szkoły, a policja nie jest specjalnie przepracowana, bo liczba przestępstw zostaje bez zmian. Może jest tak,
jak stwierdziła Dees - że tak jak przy długotrwałym dramacie na małą skalę (śmiertelnej chorobie) świat toczy się dalej, bo liczymy na cud, na wszelki tylko wypadek produkując kilka miliardów eutanazyjnych pigułek?
[2] Co nie ma kompletnie znaczenia dla świata, podaję pod rozwagę.
Inne tego autora tutaj.
#57
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 23, 2017
Link permanentny -
Tagi:
panowie, sf-f, 2017 -
Kategoria:
Czytam
- Skomentuj
Ustalmy sobie na wejściu, że oryginalny serial Twin Peaks był w TOP3 moich ulubionych seriali i nie zepsuło tego łopatologiczne i miejscami niespójne "Fire Walk with Me". Niestety, udało się to 25 lat później, bo nawet na fali nostalgii i ogromnej sympatii nie mogę powiedzieć, że to dobry serial.
25 lat po wydarzeniach z serialu i filmu, zupełnie bez powodu (chyba że powodem jest zapowiedziane przez Laurę Palmer w Czarnej Chacie spotkanie po 25 latach), pojawia się dwóch agentów Copperów. Jeden to długowłosy, wiecznie niedomyty bandyta, który - jak się można domyślać z didaskaliów[1] - przez ostatnie 25 lat nie próżnował, tylko grabił, gwałcił, palił i mordował (nie, nie sprzedam po raz kolejny tego żartu, że dwa razy gwałcił, bo lubił). Drugi, po opuszczeniu Czarnej Chaty przez gniazdko prądowe i przeleceniu przez Tajny Projekt Ze Szklanym Sześcianem[2], ląduje w ciele Doogiego Jonesa, urzędnika ubezpieczeniowego z Las Vegas, zadłużonego hazardzisty i wiarołomnego małżonka, dodatkowo coś nie przepięło się właściwie i Doogie jest funkcjonalnie idiotą, z rzadkimi przebłyskami Coopera. Przez pierwsze 15 odcinków dzieje się dużo (poza odcinkiem 8[3]), wydarzenia się rozsianie po różnych stanach i nic się ze sobą nie klei; w każdym odcinku pojawia się klub, gra jakiś zespół (najczęściej świetny, bo Lynchowi muzyka zawsze wychodzi doskonale, nawet jak nic innego nie wychodzi), rozmawiają jednorazowi statyści, co nie ma kompletnie wpływu na akcję. W samym Twin Peaks jest dosłownie kilkanaście powolnych scen, niektóre rozwleczone na kilka odcinków. W odcinku 16 Cooper przestaje być Doogiem i staje się z powrotem Cooperem, po czym przez następne 2 odcinku dzieje się aż za dużo. Zakończenie jest... oględnie powiem, że niezadowalające, chociaż utrzymane w klimacie ostatniego odcinka oryginalnego serialu.
Owszem, są zalety. Wspominałam o muzyce: może nie są to genialne soundtracki z Twin Peaks czy Lost Highway, ale to sporo dobrej, czasem nieoczywistej muzyki. Obrazy - doskonałe, chociaż oczywiście najbardziej się bronią te w Chacie i samym Twin Peaks. Najważniejsza to aktorzy, którzy po 25 latach czasem z trudnością (Audrey Horne), czasem z łatwością (Shelly Briggs, Andy Brenan czy Gordon Cole) wracają do ról. Szczególnie wzruszyło mnie cameo Moniki Bellucci, która zagrała siebie w proroczym śnie Gordona Cole'a (i była dla niego bardzo miła).
Teraz o wadach. [1] Do oglądania serialu niezbędne są didaskalia - książka Frosta, o której poniżej oraz lektura licznych blogów i opracowań. Źródła pozaserialowe wyjaśniają to, czego w serialu nie ma i od biedy można uznać, że całość jest przemyślana i ma sens. Oczywiście można się spierać z kierunkiem, w jakim poszedł Lynch. Z kontrowersyjnego, mrocznego, skierowanego bardziej w kierunku mistycznego thrillera niż kryminału, ale w dalszym ciągu serialu obyczajowego, zmigrował w stronę absolutnego mistycyzmu, szamanizmu i teorii spisowych, które okazują się mieć rację bytu.
[2] W serialu jest mnóstwo otwartych wątków, które albo nie mają wpływu na akcję, albo mają, ale i tak nie zostają wyjaśnione. Chociażby kto stoi za Projektem Ze Szklanym Sześcianem, co się stało lub kim jest Sarah Palmer, co wprowadza wątek syna Audrey czy męża córki Shelly? Co się stało z Audrey po tańcu w klubie i w ogóle czemu się nieustająco kłóciła ze swoim pokracznym mężem? Po co przez kilka odcinków ciągnął się wątek z Beverly, sekretarką Horne'a? Nie wspominam już o vlogu doktora Jacoby'ego i jego złotych łopatach, naprawdę. W dalszym ciągu nie wyjaśniona jest śmierć Josie Packard, która pojawia się w postaci kadrów sprzed 25 lat.
[3] W kwestii jakości odcinka 8 pozwolę sobie zacytować moją notkę pisaną na gorąco na FB: Twin Peaks, stacja VIII. Ghoule pożywiają się zwłokami [złego Coopera], koncert NIN, kontrolowana próba atomowa w Nowym Meksyku, zabawa fakturami, teksturami i farbami w roztworze, fotografia poklatkowa ze stroboskopem, wskrzeszenie Łazarza, manekin wymiotuje glutoplazmą z ziemniakami, Wielki Wybuch i dużo Małych Wybuszków, Penderecki, Beksiński w gamie fioletów. Czy ktoś mógłby sprzedać Lynchowi delikatną sugestię, że Twin Peaks to nie tylko ostatnie 10 minut ostatniego odcinka?
Liczyłam, że wiele odpowiedzi znajdę w "Sekretach Twin Peaks". Niestety nie, ponieważ zbiór dokumentów "odnaleziony" przez FBI i bogato przeanalizowany przez jednego z agentów, obejmuje historię do rozpoczęcia trzeciej serii serialu. Przeczytać warto, bo pozbierane jest mnóstwo ciekawych opowieści o mieszkańcach, pojawia się pewna teoria, na której okazuje się opierać ostatni sezon, a dla fanów są zdjęcia i rozwinięcie niektórych wątków. Od strony edycyjnej doceniam ogrom pracy włożony w przygotowanie tomu (wiele stylów pisma,
stylizacja, skany, "dobrze zachowane" archiwalia, wydruki), ale czytanie jest męczące ze względu na te urozmaicenia.
#56
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 17, 2017
Link permanentny -
Kategorie:
Czytam, Oglądam, Seriale -
Tagi:
2017, panowie, sf-f
- Skomentuj
Nie spodziewałam się, że po doskonałej, przez kilkaset stron trzymającej w ciągłym napięciu "Księdze Sądu Ostatecznego", dostanę drugi taki emocjonalny rollercoster. A jednak. Oxford, 2060[0]. W laboratorium podróży w czasie jak zwykle ogromny nieład, dezorg[1], nikogo nigdy nie można zastać[2], a do tego szef projektu, Dunworthy, zaczyna zmieniać historykom terminy powrotów w przeszłość; brak logiki i brak możliwości negocjacji terminów nie wpływa dobrze na i tak już nerwową atmosferę. Kilkoro młodych historyków wybiera się w czasy II wojny, żeby obserwować codzienność - Michael (Mike) udaje amerykańskiego dziennikarza, przeprowadzającego wywiady z przypadkowymi ludźmi, wyrwanymi z codziennych połowów, żeby ratować żołnierzy z Dunkierki[3], Merope (Eileen) na swoją pierwszą wyprawę wybrała obserwację dzieci ewakuowanych z Londynu, zaś Polly rusza w rok 1940, żeby przez kilka tygodni zrozumieć codzienne bohaterstwo Londyńczyków podczas Blitzu. Po przejściu okazuje się, że trafiają w zupełnie inny czas niż zamierzony (a poślizg jest znacznie większy niż zwyczajowe kilka minut), zaś punkt powrotu przestaje działać. Na początku każde z nich próbuje sobie radzić z sytuacją, uspokajając narastającą w głowie panikę i starając się nie wpływać na żadne istotne wydarzenia, w pewnym jednak momencie (Mike ląduje w szpitalu poważnie ranny podczas niezamierzonego udziału w ewakuacji, Eileen zostaje zamknięta w posiadłości z powodu kwarantanny, zaś Polly przestaje się zgadzać zapamiętana historia z rzeczywistymi wydarzeniami). Od pewnego momentu jednak nie da się opanować paniki, bo wszak ekipa ratunkowa z przyszłości powinna czekać na nich następnego dnia po ich przejściu w przeszłość, skoro nie mają technicznej możliwości powrotu. Brak ratunku może oznaczać, że ich drobne akcje przechyliły szalę wojny na korzyść Nazistów i historia została zmieniona, co w dalszej perspektywie może sugerować brak istnienia w Oxfordzie AD 2060 instytutu podróży w czasie, prowadzonego przez Dunworthy'ego.
Nie mam siły znęcać się nad setkami sytuacji, w których miałam ochotę potrząsnąć bohaterami, podejmującymi nerwowe czynności; wszak nie zrozumiem, jak to jest nagle zostać bez przyszłości, bez możliwości ratunku, nie dosypiając (naloty co noc!) i nie dojadając, patrząc na śmierć wokół. Przestałam zwracać uwagę na irytującą manierę każdego z bohaterów, którzy - oczywiście dla dobra innych - ukrywali swoje obserwacje i spostrzeżenia, opóźniając akcję, nie słuchając nigdy do końca rozmówców i biegnąc na oślep. Wybaczam, chociaż książce nie zaszkodziłoby przycięcie części wątków i powtarzających się sytuacji. Warto mieć oba tomy pod ręką, podział jest sztuczny; ogromnie się cieszę, że nie przeczytałam "Blackout" w 2010, czekając rok na "All clear".
Zgrabniejsza i wnikliwsza recenzja u dees.
[0] Uwielbiam Willis za doskonale opisy machiny biurokratycznej, umiejętne wyłuskanie elementów komediowych i obserwacje cudownego bezsensu tej bieganiny. Wadą jest złe zbilansowanie nastroju książki (identycznie rzecz się miała w "Księdze" - po dość zabawnym chaotycznym początku bohaterowie skaczą w epokę i już do samego końca dzieją się rzeczy dramatyczne. Brakuje kontrapunktu na końcu, wypoziomowania, powrotu do normalności[4]. Akcja kończy się nagle, zostawiając zawieszenie.
[1] Jest to jedna z typowych dla Willis cech narracji, która jednak w epoce zintegrowanych narzędzi do zarządzania aktywnością projektową (wiem, wiem, w 2010 roku było takich narzędzi mniej niż w 2017, ale były i to niezłej jakości) trochę irytuje. Jakże mniej problemów mieliby bohaterowie, gdyby korzystali z jakiegokolwiek narzędzia do zamawiania odzieży z Garderoby czy załatwiania pozwoleń (jedno kliknięcie szefa, będącego w dowolnym miejscu świata, zamiast ścigania go po całym Oxfordzie w celu analogowego podpisu na papierze!).
[2] To jeden z tych błędów fabularnych, który mi chyba najbardziej przeszkadzał. Dunworthy jest nieuchwytny, ma sekretarza-idiotę, nie wyjaśnia nikomu celu swoich poleceń, po czym - żeby ratować historyków - przeprawia się w przeszłość sam, spontanicznie, nie zostawiwszy żadnych dyspozycji dla nikogo w laboratorium. To jest ten jeden moment, kiedy Willis używa sztuczki "nadludzkim wysiłkiem", wprowadzając upartego 17-letniego Colina, który naprawia to, na co Dunworthy swoją bezmyślnością pozwolił.
[3] No ale serio, zaczynam czytać, przeczytałam kilka pierwszych rozdziałów, idę do kina, a tam reklama "Dunkirk" z hollywoodzkim rozmachem. Przypadek? Nie przypuszczam.
[4] Alejakto, że historycy nie mają żadnej rodziny? Nikt na nich nie czeka? Szef się interesuje, wiadomo, ale poza tym nikt? Przyszłość sobie płynie, Garderoba wydaje odzież, a Badri uwija się, żeby zorganizować przeskoki w dowolne epoki?
Inne tej autorki tutaj.
#49-50
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 1, 2017
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2017, panie, sf-f
- Skomentuj
Świat gdzieś na końcu znanego wszechświata. Avice, wychowana w Ambasadorii, raczej omija Gospodarzy, obcą rasę z dwojgiem ust, mówiącą dwugłosem. Nie chce być jedną z Ambasadorów, specjalnie dostrojonych empatów, którzy w parach jednocześnie prowadzą dialog; woli być nawigatorką statku kosmicznego. Kiedy po latach wraca na rodzinną planetę z trzecim chyba z kolei mężem, tym razem lingwistą, szybko się orientuje, że mąż jest bardziej zainteresowany mieszkańcami planety niż nią. Pechowo, akurat wtedy pojawia się na planecie nowa para ambasadorów - EzRa i jej dwugłos okazuje się mieć działanie narkotyczne na Gospodarzy. Burzy to ustalony na planecie porządek i prowadzi do niespotykanego wcześniej konfliktu i wojny domowej.
Nie spodziewałam się oczywiście, że mnie Mieville rozczaruje, ale zaskoczył mnie po raz kolejny: kreacja świata, nie dość, że pełnego Obcych, to tak obcych, że nie ma opcji wejścia w ich psychikę i zrozumienie motywacji, ma rozmach i świeżość porównywalną chyba z "Mówcą umarłych" Carda. Dodatkowo - to chyba znak szczególny autora - jest to świat na krawędzi, tuż przed konfliktem, którego rozwiązanie jest faktyczną osią powieści. Narracja Avice, która retrospektywnie odkrywa kawałkami przyczyny i rozwiązanie, wprowadza stopniowo we wszystkie zawiłości oraz w semantykę, która jest - mam wrażenie - najważniejsza.
PS Będą zdjęcia jeszcze, obiecuję.
Inne tego autora tutaj.
#29
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 11, 2017
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2017, panowie, sf-f
- Komentarzy: 1
Tytułowe opowiadanie zostało zekranizowane jako Arrival (Nowy początek), co chyba najlepiej pokazuje, jak ciekawe pomysły ma autor. Absurdalnie, to jedyne opowiadanie o Obcych i statkach kosmicznych, reszta ma źródło w zjawiskach trywialnych (semantyka, matematyka, wiara) lub historii. Jest świat starożytnego Babilonu, gdzie tysiące robotników stawiają wieżę Babel, która pozwoli im na przebicie do nieba i spotkanie z bogiem. W "Zrozum" pojawia się bardzo dickowska w wymowie idea sztucznego rozwinięcia intelektu aż do bycia nadczłowiekiem; podobnie jak u Dicka czy Keyesa intelektu przybywa kosztem empatii. W "Dzieleniu przez zero" bohaterka udowadnia wewnętrzną sprzeczność aktualnie znanej algebry, z czym nie umie sobie psychicznie poradzić. "Siedziemdziesiąt dwie litery" są o sile sprawczej słowa w świecie, w którym słowo powołuje do życia maszyny (na kanwie legendy o golemie, powoływanym do życia za sprawą zwoju ze Słowem). Short o "Ewolucji ludzkiej nauki" (o różnicy między dorobkiem ludźmi i nadludźmi) i quasi-reportaż o tym, czy warto byłoby wyłączyć umiejętność postrzegania piękna ludzi z życia codziennego, są stosunkowo najsłabsze. Moje ulubione opowiadanie to mistyczne "Piekło to nieobecność Boga", opisujące świat, w którym podobnie jak u nas klęski żywiołowe występują nawiedzenia lub spotkania istot nadprzyrodzonych. Można mieć szczęście - zstępujący anioł może świadków uzdrowić, można mieć pecha - świadkowie giną lub zostają okaleczeni. Wiadomo też, co się dzieje z ludźmi po śmierci - widać, czy idą do nieba czy do piekła. W warstwie fabularnej to historia męża, którego żona zginęła jako przypadkowy świadek pojawienia się anioła, poszła do nieba, a on - aby się z nią połączyć - chciał wykrzesać w sobie miłość do boga.
Dalej nie jestem fanką opowiadań ze względu na ich nieskomplikowanie fabularne (np. "Historia twojego życia" jest jednak zbyt skrótowa, przez co ma dla mnie mniejszą dawkę emocji niż film), ale Chiang potrafi ładnie nakreślić świat nawet na kilkudziesięciu stronach.
#20
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 21, 2017
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2017, panowie, sf-f
- Komentarzy: 3
Wyobraźcie sobie świat, w którym ludzie nie potrafią kłamać. Owszem, jest prościej (jeśli mówisz, że jesteś Janem Kowalskim, to tak jest, nie trzeba dokumentów, notariusza i policji), ale z drugiej strony nikt nie ma też wyobraźni, a co za tym idzie, nie ma fikcji. To świat bez książek, filmu i - co wcale nie jest absurdalne - religii. Mark, pisarz lektur (opisujących wiernie, co się wydarzyło) zostaje zwolniony z pracy, a na koncie ma zbyt mało, żeby zapłacić za mieszkanie. I nagle, również ku swojemu zdziwieniu, kłamie w banku - dostaje więcej pieniędzy, co rozwiązuje część jego problemów. Zaczyna testować reakcje otoczenia na nową umiejętność - da się zgłuszyć zupełnie obcą kobietę do pójścia do łóżka, wzbudzić zainteresowanie w podrywanej (a wcześniej niechętnej) damie, napisać fikcyjną, a przy tym absolutnie ciekawą, historię, dzięki czemu odzyskuje pracę, a w celu uspokojenia umierającej matki, umie opowiedzieć jej o swojej zmyślonej wizji nieba. Tutaj sytuacja się wymyka spod kontroli, bo nagle jest wszędzie - w prasie, w telewizji, a pod domem koczują tłumy ludzi, ciekawych informacji o "Bogu" i podanych przez niego Markowi "zasadach".
To nie jest tak, że jest zły film. Ale z takim reżyserem (Gervais) i aktorami (Gervais, Louis C.K. czy Tina Fey) mógłby być znacznie śmieszniejszy. Mam poczucie zmarnowanego potencjału, chociaż sporo scen jest zabawnych, a obserwacje trafne.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 14, 2016
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam -
Tagi:
komedia, sf-f
- Skomentuj