Więcej o
polska
W drodze między Poznaniem a Włocławkiem, obok wsi Wydartowo kusi tabliczka "Duszno - punkt widokowy". Polnymi, acz dobrze oznaczonymi drogami, dojeżdża się do wsi Duszno, a zupełnie pośrodku niczego, za wsią, stoi drewniana platforma obserwacyjna. Niby niska, ale zw względu na lokalizację, dookoła widać na kilkadziesiąt kilometrów. Specjalnie bym tam nie jechała, ale jako przystanek w podróży to fajny przerywnik.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 21, 2017
Link permanentny -
Tagi:
duszno, polska -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend
- Skomentuj
[19-20.01/2017]
Zaczęło się grubo, bo wiózł nas złotousty kierowca, który upodobał sobie office managerkę i w jej kierunku snuł piętrowe aluzje, sugerując, że w razie zimna ją rozgrzeje, bo on gorący chłopak, a ze zwierząt tylko długonogie łanie. Zupełnie nie rozumiem braku zainteresowania tej ostatniej (mam nadzieję, że pan złotousty nie czyta, a życzliwi nie powtórzą). Potem był kolor, bo wprawdzie przykaz przyszedł, że idziemy w Pantone, ale efektywnie pozostało na CMYK-u z wariacjami (pokażę, jak przyjdą zdjęcia ze ścianki, bo byłam i na ściance). Potem, jak już wszyscy się wylaszczyli należycie, zostaliśmy zawiezieni pod miejsce docelowe, które okazało się jednak mieć wejście od innej strony, przez co wesoły korowód (panie w subtelnych obcasikach, panowie przebrani za banana, milion dolarów lub wesołego husky, a na ziemi lód i pośniegowy syf, czujecie klimat) podążył na ślepo za przewodnikiem wzdłuż muru (drut kolczasty, nieużytek, hale produkcyjne, za chwilę miniemy granice rzeczywistości). Co jakiś czas jedna z osób w awangardzie cofała się, informując tych z tyłu, że to zła droga, co nie poprawiało morale. Ale w końcu, po dwóch latach, trzech miesiącach i półtora kwartału dalej było wejście.
Co w środku, to w środku, wiadomo, spuśćmy zasłonę, dość, że do hotelu wróciłam uroczo po 2 w nocy, przez co mam już (ja, kobieta-burrito w kocyku) w pewnych kręgach sławę party-girl, co prowadzi dzikie życie, studolarówkami cygara odpala, a do hotelu wraca boso (ale w całych pończochach, pantofle - owszem - na progu hotelu już niosłam). Tak, między wierszami właśnie przemyciłam informację, że widziałam na żywo... tak, Dawida Podsiadło też, tyle że go nie rozpoznałam i nawet mi brew nie drgnęła, a chodziło mi o Barbarellę. Macie też tak, że czytacie kogoś przez niewymawiając ileś lat, wyrabiacie sobie jakiś obraz (jak już przejdziecie przez ten moment, że myślicie jak Dick o Lemie, że to nie może być jedna osoba, tylko cała komórka agencji literackiej), a potem na żywo okazuje się, że ABSOLUTNIE WSZYSTKO SIĘ ZGADZA, a na świecie nie ma sprawiedliwości, bo są ludzie piękni, młodzi, inteligentni, elokwentni, z którymi można od pierwszego spotkania wszystko. Nawet jajko na twardo zabrać do pociąg^W^Ww prezencie dla dziecka. A ja głupia nie wzięłam, ale na swoją obronę mam, że pociąg był bezprzedziałowy.
W każdym razie już mnie nie bolą stopy, za to coś mnie łupie w lewym biodrze. W prawym nie, dziwne.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 19, 2017
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, SOA#1 -
Tagi:
warszawa, polska
- Skomentuj
[14-16.01.2016]
Zaskakująco, nie mam żadnych anegdotek (poza tymi, które są nie moje i z przyczyn obwarowanych dobrymi zwyczajami nie należy o nich wspominać). No może poza tą, że kiedy znęcona o poranku wschodem słońca odziałam się ciepło (bo -9), pobrałam aparat i pognałam nad jezioro, to tuż przed wejściem hotelu malowniczo wywinęłam orła, bo było ślisko. Aparat cały, a wszyscy mają podobne kurtki, to wcale nie byłam ja. I się opłacało, bo pół godziny później, jak wszystko było posypane piaskiem i solą, to już było po słonku.
Z hotelu "Przystań" nad jeziorem Ukiel na olsztyńską starówkę niby spacer, ale w śniegach, zaspach, przedziwnie ułożonych drogach i możliwych białych niedźwiedziach, to jednak długi spacer. Dużo czerwonej cegły, zamyślony Kopernik, schody i absurdalnie nie zamarznięta rzeczka ze sporym pogłowiem kaczek. Nie spotkałam Szackiego, nie zobaczyłam tramwaju, nie stałam w korku. W zasadzie to poza spacerami nic nie robiłam i było to miłe.
Raptem 3,5 godziny pociągiem od Poznania. Kusi mnie, żeby zapakować w letni weekend rodzinę i sprawdzić, jak wygląda Ukiel z błękitem wody zamiast połacią śniegu.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 23, 2016
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
olsztyn, polska
- Skomentuj
Ponieważ jestem wielbicielką turystyki lokalnej, już od miesiąca czekałam na wycieczkę Lubońskim Szlakiem Architektury Przemysłowej; od miesiąca, bo odbywają się raz na miesiąc, w ostatnią sobotę (wczoraj wyjątkowo, bo za tydzień "długi" weekend). Jakkolwiek mam małe pojęcie o historii przemysłu w XIX i XX-wiecznej Polsce, a zwłaszcza w Wielkopolsce, taka wycieczka to jedyna okazja, żeby na legalu wejść w miejsca niedostępne normalnie. Do tego wożą autobusem, co dla niektórych regularnie wożonych samochodem jest atrakcją samą w sobie.
I tak - dawna fabryka Koehlmanna, później fabryka przetworów ziemniaczanych to dziś zupełna ruina (własność lokalnego potentata deweloperki mieszkaniowej, Pajo), poza zabytkową willą dyrektorską przy wejściu. Zabrakło mi tam godzinki na obejście całej okolicy i wejście do dostępnych budynków. Tutaj pewnie dałoby się dyskretnie zakraść przez płot, do czego oczywiście nie namawiam.
Fabryka drożdży (aktualnie należąca do Lubanta S.A.) to marzenie fotografa opuszczonych miejsc. Nieledwie gotycka budowla z wieżami; w środku wąziutkie schody, okienka, loftowe hale, czasem bogato ozdobione ptasim guanem, bo zamieszkuje je aktualnie tylko ptactwo i - czasem - wchodzą artyści robić Sztukę. Też tylko kawałek do liźnięcia, poważnie zastanawiam się nad powtórzeniem wycieczki tylko po to, żeby wejść na samą górę.
W Parku Siewcy romantyczna historia o Romanie Mayu (niespokrewnionym z tym od bestsellerów o Indianach), na szczęście - o czym poniżej - plac zabaw. Otaczające park osiedle domków, niegdyś stanowiących kwatery dyrektorów, majstrów i inżynierów też czeka na następną okazję, ale - tak jak dworzec - jest dostępne "z ulicy".
Ostatnim punktem jest Luvena - tutaj to przemysł pełnowymiarowy, pani PR wraz z panią technolog odziewają wycieczkę w kamizelki i kaski (niewygodne, kilkadziesiąt minut w kasku przypłaciłam bólem głowy, wino wieczorem też pewnie nie pomogło), jest pogadanka BHP o panu, co mu rękę wciągnęło oraz zagrany w stylu wczesnego Wołoszańskiego film o historii fabryki. Hala Poelziga jest architektonicznie jednym z najmocniejszych punktów wycieczki (niestety - o czym niżej - zakaz zdjęć). Wywrócone na lewą stronę tężnie z Ciechocinka, obłożone czerwoną cegłą i wypełnione taśmociągami, na których coś się podsypuje, kręci, wiruje, a z radia gra hit "Jesteś szalona" (true story).
Co było kiepskie: dwa dni przed wycieczką okazało się, że osoby poniżej 18 lat nie mogą wejść do Luveny. W efekcie TŻ został z niekrzywdującym sobie wprawdzie Majutem na placu zabaw przy przedostatnim przystanku, ale hali Poelziga nie zobaczył. A nie zobaczył tym bardziej, że z powodu wykorzystania hali do procesu produkcyjnego jest zakaz zdjęć, co jest o tyle absurdalne, że w połowie 260-metrowa hala służy do przechowywania 500-kilowych worków z nawozem i naprawdę trzeba by się bardzo postarać, żeby sfotografować jakąś TAJEMNICĘ PRZEDSIĘBIORSTWA. Nie wiem czemu ominęliśmy też planowany przystanek przy zabudowie dworcowej w Luboniu, ale to sobie nadrobię przy ładnej pogodzie za tydzień (albo za pół roku).
Szczegóły na stronie UM Luboń:
- ostatnia sobota miesiąca, warto się wcześnie zapisać, bo jest raptem 20 miejsc,
- 10-13, teoretycznie wycieczka startuje spod Muzeum Narodowego w Poznaniu, ale można dojechać samodzielnie do Lubonia, jak się ma blisko,
- trzeba podać numer dowodu osobistego, żeby wejść do Luveny.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 25, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ -
Tagi:
polska, lubon
- Skomentuj
Współpracownik TŻ-a w zaproszeniu na ślub poprosił o to, by słońce grzało. Nie wiem, czy spodziewał się 37 stopni, ale słońce się przejęło i grzało należycie. Ślub odbywał się w podpoznańskiej Wierzenicy, w dworku Augusta hrabiego Cieszkowskiego; prześliczny, niewysoki budynek pośród zieleni, z zarośniętym rzęsą stawem i improwizowanym in promptu gazebo. Maj ślubem zachwycony, bo panna młoda w bieli, płatki kwiatów i lizaki dla gości, a do tego można zawsze ożywić uroczystość, ciskając do wody patyki, co jest nawet lepsze niż widok całującej się pary ("mama, pocałowali się!"). Na stanie był mały czarny kocurek, co też nie pozostawiło nas obojętnymi. Chociażby dla mruczącego kocurka można, nawet jeśli się nie planuje ślubu w plenerze.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 8, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
wierzenica, polska
- Komentarzy: 6
Ponad 2,5 roku prac, ponad 40 mln złotych - ale od połowy czerwca można już zobaczyć pałac w Rogalinie w pełnej krasie. Z przyjemnością zobaczyłam wreszcie w całości wybrukowany podjazd pod główną bramę pałacu (wcześniej było tam pyliste klepisko), z nieco mniejszą przyjemnością odkryłam, że kasa[1] do wszystkiego jest przed wejściem do całego kompleksu (kiedyś była w skrzydle pałacu), więc jak ktoś zbyt wyrywny, to musi się cofnąć. Przed kasą makieta - bardzo je lubię; jak widać może służyć za poligon dla wiewióra.
Wnętrze - zwiedzanie wprawdzie bez filcowych papci, ale uważne strażniczki (nie przewodniczki, albowiem dla wszystkich obowiązkowo są audioguide'y[2]) napominają, jeśli się zejdzie z chodniczka. Kilka lat temu, podczas wizyty w podparyskim Thoiry zazdrościłam, że można amfiladowe wnętrza tak pięknie przygotować dla zwiedzających - otóż już nie ma czego zazdrościć, Rogalin jest pięknie wyposażony w meble, obrazy, tkaniny, rzeźby i książki. Owszem, zdarzają się miejsca dość srogie - jak sypialnia jednej z dam, calutka w róże, ale jest i przepiękna biblioteka, archetypowa, z regałami, galeryjką i wycyzelowaną spiralną klatką schodową na pięterko.
[1] Oraz, ha ha, tylko gotówka. Co przy dość słonych cenach i w przypadku większych grup jest dość niesprytne. Zadłużyliśmy się u teściów za bilety. Dzieci do lat 7 - gratis. Biletowane jest wszystko - powozownia, pałac, galeria - poza parkiem. Zwiedza się w 25-osobowych grupach, wpuszczanych co 30 minut. Parku tym razem nie przespacerowaliśmy, albowiem się nagle rozpadało (ale upał nie zelżał).
[2] Mam mieszane uczucia - lubię podczas zwiedzania rozmawiać, a dodatkowo zwiedzanie czegokolwiek z dzieckiem wymaga nieustającej interakcji, bo nocnik pod łóżkiem, zobacz, nie wchodź proszę pod sznur, tak, rzeczywiście to biurko to jest właśnie takie, jakie miała Pippi, żaluzjowe z mnóstwem szufladek, krótkie łóżko, tak, poczekaj chwilę, jeszcze chciałam obejrzeć rysunki na tych kaflach, niesamowite te schody na pięterko w bibliotece, niestety nie możemy tam wejść... Jakkolwiek sam audioguide przygotowany jest bardzo dobrze - wielojęzyczny, sam lokalizuje, w którym pokoju się człowiek znajduje i puszcza właściwy opis. Niestety, nie ma wersji dla dzieci, a wersja dla dorosłych jest dość nudna. Oraz - wbrew temu, co mówiła przewodniczka - nie wystarczy wersja audio, przydałyby się opisy przy poszczególnych eksponatach, chociażby skrótowe.
Strona pałacu i dodatkowo GALERIA ZDJĘĆ. A wcześniejsze notki - tutaj.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 25, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
rogalin, polska
- Komentarzy: 7