Raptem 30 km od Poznania, tuż przed Szamotułami, tak zupełnie pośrodku niczego (ale można dojechać pociągiem[1]) jest sobie dawny folwark rodziny von Hantelmanów w Baborówku. I oprócz stadniny, pałacyku i parku z zabytkowymi drzewami oraz furtki pośrodku niczego ma komary. Moja wina, mogłam dzisiaj kupić odstraszacz komarów, a nie tłuc się i rodzinę po elementach anatomii, powodując drżenie aparatu, bo jednak ciężko się robi zdjęcia, klepiąc się jednocześnie w kark. Pałac oferuje wyszynk tylko dla gości hotelowych, więc z atrakcji są konie opodal (i komary). I - akurat o tej porze roku - najpiękniejsze, ciepłe, złote popołudniowe światło.
Wprawdzie mieliśmy jechać do Obrzycka, ale nie wyszło (za to popatrzyłam sobie na bardzo ładne Szamotuły), więc ostatecznie dojechaliśmy do Gryszczeniówki. I naprawdę nie warto dawać się mamić gdziekolwiek reklamą, że jakaś tam restauracja serwuje cheeseburgera z serem i frytki, tylko jechać na certyfikowane pierogi (ale ruskie lepsze niż z kapustą) i domowy sok porzeczkowy, pogłaskać wielkiego, puchatego alaskana i dwa miłe koty - rudego Rudego[2] i czarnego Czarnego. Dodatkowe punkty daję za czekadełka - chleb, smalec ze skwarkami, domowej roboty wędzone wędliny i kiszonego.
I pełną półkę słoików z owocami (umiałam się powstrzymać i wzięłam tylko cztery). W niektórych sklepach w Poznaniu (np. w Prosiaczku przy rynku Jeżyckim albo na rynku w Suchym Lesie) można gryszczeniówkowe przetwory - soki, dżemy i kompoty - kupić.
GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Albo pobłądzić samochodem. O, chyba właśnie minęliśmy. Zawrotka. A jednak nie. Zawrotka. O, teraz to na pewno to. Zawrotka. Patrzą na nas ludzie, zdziwieni, chyba to nie tu, bo by byli przyzwyczajeni do zagubionych. Przejedźmy przez tory, kto by stawiał pałacyk przy samych torach. A jednak. Podobno da się dojechać prościej, Lutycką. Ale i tak było miło, bo obrazki za oknem nader.
[2] Na szczęście były dwa krzesełka dla nieletnich, bo jedno zajął Rudy i szkoda go było z krzesła eksmitować.