Zapomniałam ci byłam powiedzieć, żebyś nawiedziła ode mnie pomnik Franza Kafki (bośmy chyba nie były ostatnio).
(Ten, o: http://tinyurl.com/ljfx7m )
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Ja to jednak do Pragi mam pecha. A to kostkę skręcę, a to w listopadzie nagle wysypuje śnieg i przeraźliwe zimno. Teraz mimo wyboru ładnych okoliczności kalendarza było albo buro, albo padało, a do tego – co jest abominacją pod koniec maja – było poniżej 10 celsjuszów (tylko gradobicia brakowało). Grzecznościowo zabrane skarpetki na okoliczność, że sobie ahystokhatyczne stopy obetrę, okazały się być towarem pierwszej potrzeby, żeby mi paluszki z zimna nie odpadły.
Doceniłam jednak Pragę w listopadzie – dopiero dziś zrozumiałam, co to znaczy „tłum turystów”. Kolejka do katedry św. Wita miała kilkaset osób. W Złotej uliczce było widać dachy, resztę zasłaniał kłębiący się tłum płci obojga, gęsto przetykany paniami w wieku mocnopostbalzakowskim, które są chyba najokropniejszymi turystkami, bo idą jak stado baranów, przepychając się rogłokciami, byle dojść do celu i zrobić sobie zdjęcie idiotenkamerą, trzymaną pieczołowicie na sznurku owiniętym dookoła nadgarstka (bo kradną).
Praga za to urocza, mimo że Cepelia. Poczułam się już jak u siebie, bo trafiłam do ściany Lennona już za pierwszym razem, a wieczorna rundka po Starym Mieście była przemiła, nawet mimo nieudanego oczekiwania na maszerujących świętych przy zegarze, którzy chyba poszli wcześniej spać, bo o 22 nie raczyli (za to ta wspólnota rozczarowanego tłumu, który chrumkał i chrząkał do siebie z dezaprobatą - unikalna).
Lubię praskie restauracje za obsługę – mile uśmiechnięci kelnerzy, którzy wyjmują spod ręki pustą szklankę minutę pod tym, jak się wypiło ostatni łyk. Zupa gulaszowa w Starometskiej Restaurace warta grzechu. Wróciłam do małej włoskiej knajpki na Nerudovej na małą porcję szparagów z serem; nic się nie zmieniło od listopada (no, nie było śniegu na tych schodach, na których uprawialiśmy zaawansowaną bitwę na śnieżki).
Wezbrała mi namiętność do starych samochodów. Jak na współczesnych samochodach zwykle nie wyznaję się nawet na tyle, żeby powiedzieć, że mi się podobają, tak w przypadku takich Felicji czy innych Prag...
Mam natomiast szczerą nadzieję, że niechętna baba na stacji benzynowej Shella dostanie co najmniej sraczki. Podjechaliśmy, przy dystrybutorze stał niespikający starszy pan,, który na macanego objaśnił, że karty nie halo. Ale że cash, korony bądź euro. Odpytałam, czy mają bankomat. Podobno mają. Nieufna jestem, poszłam zobaczyć. Oczywiście nie było, ale uczynny pan rozpoczął nalewanie. I tak zostaliśmy jak wazony przy kasie z nędzną resztką koron i drobiazgami w euro, złotówkami i całym setem kart wszelkiego autoramentu i wszystkowdupiemającą udzielną panią na kasie, która również nie władała ani angielskim, ani niemieckim (odpadła moja uprzejma sugestia, że w takiej sytuacji to możemy te 6 litrów benzyny odessać i oddać, skoro jesteśmy niewypłacalni). Long story short, po posiorbaniu w mankiet młodemu człowiekowi na stoisku spożywczym, okazało się, że babol ma żelazko do kart i może zautoryzować visę offline, oczywiście dodatkowo telefonując do centrum autoryzacji, podając kompletny numer mojej karty na całą stację (pozdrawiam współklientów i jednak mam nadzieję, że nie notowali ;-)). Zrobiła to jednak tak niechętnie, że miałam szczerą chęć zasugerować jej, gdzie sobie może pokwitowanie wetknąć. Obiecuję, że wszyję sobie na takie okazje do stanika banknot kilkudziesięciueurowy, słowo.