Od razu wyjaśniam, że nie chodziło mi o kraksę tramwajów, nie antycypowałam i nie wyprorokowałam. Gorąco współczuję, zwłaszcza że trzeba mieć sporego pecha, bo tramwaj jest chyba najbezpieczniejszym środkiem transportu w mieście.
Wyprowadziliśmy młodzież do ogródka jordanowskiego przy Działowej i Wolnicy (gorąco polecam, mimo że czynny do 19, absurd latem), co dało mi pretekst do tego, żeby sprawdzić okolicę w kwestii dostępnych restauracji. I jak na rynku Wielkopolskim można kupić pełny kosz warzyw i owoców, ozdobić bukietem pięknych i świeżych kwiatów, a w okolicznym Prosiaczku kupić ekologiczne wędliny i mięsa, tak okolica jest przeraźliwie uboga w niedzielne późne popołudnie. Środek placu zajmują puste o tej porze stragany (i szalet dostępny w sobotę do 16) i czynne kwiaciarenki. Całą lewą pierzeję placu zajmują dwa ogromne sklepy - z odzieżą wizytową i tkaninami, po prawej - okoliczny Prosiaczek i bistro Tulipan, który wprawdzie ma niesamowicie stylowy szyld, ale zamyka się o 18. Jest placyk z ławkami i drzewkami, uczęszczany o tej porze przez gołębie. I tyle. I tak jak panu Ćwirlejowi żal jest rynku Łazarskiego, jak mnie jest żal Wielkopolskiego, tym bardziej, że kamienice są tu odnowione (ale już pomazane przez wandali), do Starego Rynku kilkadziesiąt metrów, zaraz obok urocza Mielżyńskiego czy pozostałości murów obronnych i do tego nie ma wymówki, że ciężko dojść, bo od reszty Poznania odcina ruchliwa arteria. Nie wiem więc, jakie plac ma usprawiedliwienie.