Nad tym samym się zastanawiałam. Tym bardziej, że w przepisach nie znalazłam tych polskich składników.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Pierwszą wadą książki (w ogóle większości książek bogato ilustrowanych) jest to, że śmierdzi farbą, a nie jedzeniem. Drugą wadą jest ohydne tłumaczenie. Zdaję sobie sprawę, że ciężko się na polski tłumaczy książkę z angielskiego, bo tam autor zwraca się do czytelnika w drugiej osobie i że warto taki styl zachować. Tyle że u nas to nie brzmi. Dodatkowo angielskie językowe kalki źle się sprawdzają po polsku. "Potrząsaj jak szalona słoikiem z sosem"? Proszę.
Na plus - redaktor/tłumacz/wydawca podjął próby sprawdzenia dostępności składników w Polsce i za to mu chałwa. No i na ogromny plus zdjęcia - nie samych potraw (które są oczywiście bardzo dobre i dużo), ale Nigelli. Przepisy przyjazne, zwłaszcza że rzeczywiście w większości przypadków ekspresowe bądź możliwe do przygotowania w krótkich partiach, kiedy akurat ma się chwilę czasu przed czy po pracy.
W roli absolutnej wisienki na czubku - prześliczna wyklejka wewnętrzna okładki i bloku książki, zawierająca zdjęcie spiżarni. Zastanawiam się, czy szeroka reprezentacja produktów polskich (Cabbage salad z Krakusa, Żurawinówka Lubelska, Ćwikła Rebek z chrzanem, cytrynowe galaretki w czekoladzie z Goplany czy w końcu gryczany miód pszczeli) to ukłon w stronę polskiego wydania, czy efekt aktywności polskiej emigracji na rynku brytyjskim.
#18