Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
1959, Harlem. Czarny Ray Carney, syn pijaka i przestępcy, ukończył studia, ożenił się z bielszą od niego żoną z tzw. dobrej rodziny i za wszelką cenę chce odciąć się od szemranych korzeni. Rozkręca biznes - sklep meblowy - wprawdzie za pieniądze, które ukradł ojciec, ale od tej pory pracuje uczciwie, żeby utrzymać żonę i dzieci, żeby teść-klasista (czarny, ale jaśniejszy) go zaakceptował, żeby został przyjęty do klubu biznesmenów, gdzie o wejściu decyduje stan konta (chociaż czasem też test brązowej torby). I w zasadzie udaje mu się, mimo że czasem sprzedaje też rzeczy, które spadły z ciężarówki. Tyle że krew nie woda, pojawia się jego kuzyn Freddie i wciąga go w skok, co owocuje dywersyfikacją dochodów z paserki; Carney jest oczywiście niechętny, ale z drugiej strony sklep przynosi umiarkowane dochody, a on chciałby zapewnić rodzinie lepszy dom, a dzieciom lepszy start. To opowieść o aspiracjach, ale i o trudności wyjścia z getta, w czym skorumpowana policja i mocno trzymający się swoich pozycji ci “lepsi” czarni nie pomagają.
Można “Rytm” czytać jako powieść historyczną, ale sporo zjawisk jest ciągle obecnych - profilowanie po kolorze skóry, brutalność policji, nietykalność białych lub tych, co dają łapówki, zamieszki, kiedy władza jednak przekroczy pewien próg przyzwoitości. Autor chce, żebym lubiła Carneya, mimo jego związków z przestępcami czy zawziętości w zrealizowaniu wyjątkowo wyrafinowanej zemsty. Tak samo chce, żebym czuła współczucie dla Freddiego, uwikłanego w kolejne skoki czy dla innych przestępców, którzy nie wahają się zabić i zdeponować zwłok w bezpiecznym miejscu. Doskonale się to udaje, lubię inteligentnych, nieco sarkastycznych bohaterów, są ludzcy i wielowymiarowi, mimo że przykładając współczesną moralność, w zasadzie nie powinnam.
Inne tego autora.
#1