- Chicago O'Hare International Airport to największe lotnisko na świecie. Hail ruchome chodniki.
- Na quarterach są różne cudności - na oko każdy stan ma własne ćwierćdolarówki albo akurat teraz modna była seria typu "Kentucky" z tatanką.
- Taco Bell bardzo przyjemny tex-mex fastfood. Ale prażynki z cynamonem to już pewien overkill.
- Stany to naprawdę melting-pot. Takich prawdziwych giertychowo-białych jest może kilkanaście procent (albo ich nie widać aż tak na ulicach).
- Żarcie w Lufthansie o wiele lepsze niż w United. Z kolei w United więcej miejsca na nogi.
- Kalifornia ma całkiem fajną szybką kolej podmiejską - CalTrain (zbudowaną wzdłuż El Camino Real, czyli trasy Hiszpańskiej Inwiz^WMisji, która stawiała kolejny zaczątek miasta w odległości pozwalającej na przejechanie jej konno w ciągu dnia); dość tania - bilet w jednej strefie to jakieś $2 na łebka. Można przesiadać się na BART (Bay Area Rapid Transit), który jest pod miastem i jest ciut droższy ($1.5 za jedną stację, potem nieliniowo, ale w górę).
- Kupiłam sobie pudełeczko śniadaniowe w paski. Kolorowe. Naprawdę.
- W sklepie firmowym LEGO można nabierać klocków z LEGO BASIC na wagę do kubeczka (kwiatki, pamperki, okiennice, żółte, czerwone...).
- Najbardziej upierdliwe na lotniskach jest ściąganie martensów co bramkę (piszczą).
- Koty lubią Beef Jerki.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 12, 2007
Link permanentny -
Tagi:
usa, chicago -
Kategoria:
Listy spod róży
- Komentarzy: 6
Czyli wróciłam. Po stronie strat: jeden Dr Pepper pękł w walizce, więc się ciuchy piorą, DVD, książki i CD nie ucierpiały. Po stronie zysków to już mi się nie chce nawet wymieniać. Może jak odeśpię.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 12, 2007
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 2
Trochę padało, ale mimo to całkiem całkiem. TŻ wsiąkł w sklepie firmowym Virgin Records, ja w zasadzie mogłabym spędzić tydzień w pierwszym napotkanym spożywczaku. Uwielbiam kraj, w którym jest kilkadziesiąt rodzajów napojów gazowanych w puszkach, batoniki i inne słodycze ciągną się kilometrami, na straganie warzywniakowym leży kaktus systemu opuncja (już zapomniałam, jak się nazywa, ale przemiły latino ze sklepu powiedział, żeby "cook it". No to ugotuję), a w sklepiku "włóż w torebkę ulubione słodycze za jedyne $2.95 za uncję[1] jest kilkadziesiąt rodzajów jelly beans, poukładanych kolorami, o innych gummi-żelkach nie wspomniawszy.
GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Na litość Bogini, kraj miar i wag wystruganych z ziemniaka. Na autostradzie odległości podają w ćwiartkach mil, monety to quartery i dime'y (oczywiście nie ma na nich cyfr, bo i po co), nie robiłam nawet podejść do ciuchów (spodnie z Abercrombia mają rozmiar 10), buty kupiłam w rozmiarze 7. W warzywniaku też wszystko na uncje.
Umieram po zjedzeniu 1/3 porcji "standard" naczos z fasolą, salsą i żółtym serem. Juan(?) zamówił wczoraj lody w pobliskiej restauracji, kelnerka przyniosła mu ociekający lodami i czekoladą puchar, który tak na oko starczyłby dla czterech dorosłych osób.
Udało mi się wysłać pocztówki, mimo że US Post ma skrzynki pocztowe prawie nieodróżnialne od koszy na śmieci. H., Twoją pocztówkę włożyłam w hotelową kopertę, mam nadzieję, że tym razem nie zarąbią u nas na sortowni.
San Francisco jest fajne. City z wieżowcami w klimacie Ghost Busters, dzielnica latino z knajpami i wyprzedażami śmieciastymi co drugi róg (plus oczywiście kupa fajnych sklepów typu Sketchers), górki-dołki, a dookoła całe tysiące ślicznych typowych szeregowców z wykuszami i pięterkiem, z których każdy jest inny, chociaż taki sam. Pomieszkałabym tutaj czas jakiś.
Jutro o 10:55 wylatuję United Airlines do Monachium, skąd już Lufthansą dolecę w poniedziałkowe południe do Poznania. Wychodzi, że nominalnie 25 godzin. Podobno w tę stronę jetlag jest znośniejszy.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lutego 11, 2007
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
san-francisco, usa
- Komentarzy: 4
Jak widac, maja displayowe komputery podlaczone do internetu. Oczywiscie bez pliterek, ale jakos mnie to nie dziwi. Udalo mi sie wyciagnac eloya ze sklepu firmowego Virgin Records, zanim udalo mu sie przepukac cala wyplate (a bylby w stanie, nawet zwazywszy na to, ze mamy limit bagazu w samolocie). Ide zobaczyc, jakiego iPoda sobie kupi.
Caluski, wasza Ciotka Matt
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 10, 2007
Link permanentny -
Kategoria:
Listy spod róży -
Tagi:
san-francisco, usa
- Komentarzy: 2
A pada. A mówili, że tutaj sucho. Na szczęście ciepło, więc opcja permanentnego zmoknięcia jest dość akceptowalna, bo zaraz jest szansa wyschnąć w jakimś przyjaznym otoczeniu.
W środę na takim +/- pożegnalnym spotkaniu Gil powiedział, że udało mu się nauczyć nowego fajnego polskiego słowa - "zajebiste". To dobrze oddaje cele spotkania jak również plany na czwartek: zwiedzanie San Francisco, wieczór w Crab House w Fisherman's Wharf i przejażdżkę autobusem po barach, której przyświecało kolejne polskie hasło: "Najebmy się". Hasło zostało szybko zmemoryzowane przez zagranicznych kolegów, po początkowej niepewności, czy aby nie znaczy to "mam małego penisa", bo każdorazowe wymówienie witaliśmy śmiechem.
Po zdjęciach widać, że lało (i leje). Z Twin Peaks (punkt widokowy, na który lokalesi przyjeżdżają, żeby make-out, bo wzbudziło spory entuzjazm wśród głównie męskiej obsady autobusu), skąd przy ładnej pogodzie jest wyrąbisty widok na miasto, widać było przeważnie mgłę, chmury i krople deszczu na aparacie.
Z Golden Gate podobnie - krople deszczu, wiało i moczyło (ale i tak impressive - nie mogliśmy się powstrzymać przed serią turystyczną, a krople się wytoszopuje).
Lombard Street - ulica o prawie 30-stopniowym nachyleniu - jest dość karkołomna do przejścia (ale bardzo, bardzo ładna).
Fisherman's Wharf to teoretycznie przystań statków, a w praktyce potwornie wielka masa sklepów dla turystów (mydło i powidło, koszulki, czekoladki, ciuchy, czapki, biżuteria), zagłębie knajpiowe i mini ostoja uchatek. Uchatki są prześliczne, są głośne, tłuką się wzajemnie, gadają, skaczą do wody, wczołgują się na pomosty i ogólnie są rozkoszne.
Uwielbiam kraby. It's a dirty job, but someone's gonna do it. Dostaje się fartuszek, bo krab tłusty i chlapie, łamacza skorupy (wygląda jak dziadek do orzechów) i taki krab-like widelczyk do wygarniania mięsa ze skorupki. A mięso jest absolutnie boskie. I masełko czosnkowe. I chlebek. Boskie. Robimy zakłady, ile przytyłam?
A potem pojechaliśmy pić. First soldier down po pierwszym barze, chyba nie pomógł fakt, że na pokładzie autobusu-rockendrolowej-limuzyny (własność firmy Google, gratz :->) była wódka, whisky, rum i amerykańskie sparkling wine. W pierwszym barze było miło, acz szybko się zmyliśmy, bo barman nie chciał dać sobie zarobić i upierał się, żeby kasować za każdego drinka, a nie wziąć $500 i dawać każdemu, nawet z ulicy. Drugi bar (Trader's Sam) był niesamowity, drinki w miskach mrożące mózg, parasolki i szafa grająca. Uwielbiam. Chyba nawet specjalnie nie dziwiło nikogo, bo przy szafie się tańczy, nie? Jedyny 19-latek wszedł na paszport drugiego kolegi, bo dość restrykcyjnie sprawdzali. Niestety, zanim zdążyłam się sponiewierać jak szpadel i zanim zdążył polecieć kawałek OST z Pulp Fiction (4 kawałki za $1, świetna inwestycja), poszliśmy do trzeciego baru. Podobnież najbardziej trędnego w SF, ale było tragicznie boring. Lasie ze sztucznymi cyckami, lustra, cuda na kiju, lans, lans, lans. I zgubiłam parasoleczkę. W planach był jeszcze jeden bar, ale wyszło, że zespół przy dużym współudziale grupy z Polski został mocno osłabiony, więc to by było na tyle. No, pomijając bardzo wesołą drogę powrotną, na końcu której kolega, któremu się film urwał, został wyniesiony przez silnych chłopa i osadzony w wózku inwalidzkim...
GALERIA ZDJĘĆ:
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 10, 2007
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
san-francisco, usa
- Komentarzy: 2
Sushi jest obleśne. Wasabi paskudne (ale ja i zwykłego chrzanu nie lubię), wodorosty i te paskudne czarne, co owijają, też. Sos sojowy służy do marynat, a nie do jedzenia saute. A rybę się smaży. Szczęśliwie wieczorem będzie stek albo inne warzywo. Warzywa są dobre. Ale spróbowałam, mogę postponować w majestacie.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 7, 2007
Link permanentny -
Kategoria:
Listy spod róży -
Tagi:
usa, san-mateo
- Komentarze wyłączone
- Wschód słońca nad Zatoką - GALERIA ZDJĘĆ. Niestety, zasadniczy wschód nie przyszedł, bo zachmurzenie było. Zatoka na pierwszy rzut oka cholernie blotnista, przynajmniej przy brzegu. Po lewej widać (no, możecie uwierzyć na słowo) San Francisco Airport i samoloty lądujące i podchodzące do startu nad wodą.
- Biuro Wikia, Inc. [galeria usunięta] - na fotkach nie wygląda tak klimatycznie jak IRL, ale jeszcze nad tym popracuję. Pasaż handlowy, drewniane stropy, wszystko oszklone (transparency?), dookoła inne firmy. Nikomu nie przeszkadza, że przypadkowa turystka z Polski z jetlagiem śpi o godzinie 16 przykryta polarkiem na kanapie.
- San Mateo - dzień 2 - nowe zdjęcia (GALERIA ZDJĘĆ) - podobno miasteczko jest totalnie niereprezentatywne dla Kalifornii. Czysto, czysto, czysto. Niska zabudowa. Dla wychowanych na filmach policyjnych smętnie, bo nie ma pościgów, policję widziałam cały raz, jak przyjechali na kolację do knajpki. Śliczne domki. Wszyscy (i to Polacy, Nowojorczycy czy mieszkańcy SF) twierdzą, że tu możnaby zostać.
- Włoska knajpa - rozumiem ideę zostawiania tipów. Tutaj kelnerzy chodzą koło ciebie jak koło śmierdzącego jajka. Tu dolewają wody, tu wina, tu przychodzi oberkelner z daniem, a zanim zaraz mini-kelner ze świeżo mielonym pieprzem czy cheese-graterem. A na końcu przyszedł przemiły kelner, który zaczął robić cudności z serwetek.
Stay tuned. Dzisiaj gokarty, jutro cały dzień jeździmy tramwajem po San Francisco. Tak, tym otwartym.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 7, 2007
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
san-mateo, usa
- Komentarzy: 11
- Amerykanów poznaje się po tym, że liczą w pamięci (albo na kartce) 15% tip dla kelnera czy taksówkarza.
- We włoskiej knajpie w łazience był podajnik na mydło z Sister Mary Immaculate.
- Plotki o aligatorach w kanalizacji są przesadzone - jest przecież zakaz wrzucania śmieci do studzienek.
-
Poza tym, że jest obłędnie czysto, w każdej knajpie są jednorazowe papierowe przykrycia na sedes. I zawsze dwie rolki papieru toaletowego na dwóch podajnikach.
-
Dalej ciepło, chociaż ma być dziś w nocy burza, sztorm i ma potem lać do niedzieli. Na razie nie ma z czego, ale i tak - przecież "it never rains in California!".
- Budapeszt pachniał mułem. San Mateo pachnie kwiatami. Palma, obok lawenda, chwilę dalej magnolie. Bratki, prymule, fiołki. W ogródkach nie ma syfu, czysto wszędzie, cicho wszędzie (chociaż psią kupę widziałam).
- Samochody zatrzymują się przed pasami. Nawet jak szybko jadą.
- Bez przerwy jemy. Wczoraj meksykańska, potem pizza (Nef zamówił dużą. No to dostał. Taką wielkości koła samochodowego). Dzisiaj indyjska (kurczaka tandoori zrobili dobrze ;-)), wieczorem nieledwie bankiet we włoskiej. Chyba umieram z przeżarcia. Boję się nawet myśleć, ile kilogramów obywatela z wyższym wykształceniem więcej przywiozę do PL.
- Fotki w drodze.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 7, 2007
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
san-mateo, usa
- Skomentuj
Wrzuciłam trochę absolutnie nieprzebranych fotek - posprzątam, jak wrócę do domu. Na razie mam lenia ;-)
Ławica i lot Poznań - Monachium - GALERIA ZDJĘĆ. Mały samolot, może ktoś pozna po śmigle, jaki. Niestety głównie było zachmurzenie, więc niewiele poza białymi chmurkami było widać. Już nad Niemcami ciut się poprawiło, więc było widać takie maciupkie domki, pola i highwaye. Zdjęć kobylastego lotniska w Monachium nie mam, takoż z lotu Airbusem, bo w zasadzie co za fun robić fotki w samolocie, jak się nie ma dostępu do okna. Inna rzecz, że żal, bo zachód słońca był prześliczny.
Hotel Holiday Inn Express. Pewnie straszne beleco, ale mnie się podoba. Mydełka uzupełniają jak w dowcipie o Włochu, co to miał własne, ale i tak mu przynieśli. Tutaj rozpakowaliśmy jedno i następnego dnia - bach, rozpakowane zostawili, ale dołożyli świeżutkie. Tsd, widać, skąd Amerykanie mają takie ładne zęby - do pokoju przysługują dwie pasty do zębów, guma dentystyczna do żucia (po smaku sądząc, pewnie z fluorem) i inne cuda.
San Mateo - GALERIA ZDJĘĆ; przedmieścia SF, tutaj jest Wikia HQ, w pasażu handlowym. Śliczne uliczki, zagłębie knajpowe, Citibank, który twierdzi, że mogę gotówkę bez prowizji i pokazuje mi zarówno przelicznik wypłaty, jak i stan konta w PLN! Wot United World. Tak, właśnie jest wiosna i wszystko kwitnie.
W Wikiowym ofisie strasznie bawią mnie stickety w różnych miejscach. "Sauna" na pomieszczeniu, w którym jest klimatyzator i rzeczywiście jest upiornie gorąco, "Recycle - cans, bottles, paper" nad trzema koszami w różnych kolorach czy najsympatyczniejsza pod pokrętłem klimy, mówiąca "Don't".
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 6, 2007
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
san-mateo, usa, niemcy, san-francisco
- Komentarzy: 7
Eloy siedzi na all-hands-meeting, a mnie przemiła Marnie wpuściła na swój komputer (oczywiście bez pliterek, ale spoko - na tydzień się oduczę[1] ;-)) Jabbera chwilowo mam na laptopie (wspominałam, że nienawidzę McIntoshy?), telefon nie działa w ogóle (jest dwusystemowy, ale tutaj jest jakiś Zupełnie Inny System).
Pierwszy rzut oka na amerykańskie śniadanie pokazuje, czemu wszędzie chodzą mamuty i mastodonty. Wprawdzie kawa dla zdrowia jest bezkofeinowa, a cukier przeważnie 0% cukru, ale śniadanie składa się z: rożnego autoramentu słodkich płatków, słodkich bułeczek, muffinków, donatów, dżemików, słodkiego jogurtu (to chyba najzdrowsza potrawa na stole) i... jajek na twardo. Przezabawnie wyglądają jajka na twardo zaraz obok dżemu i ciastka z owocami. Ze słonych rzeczy udało mi się wygrzebać serek Filadelfia i kawałek niesłodkiego pieczywa (co ciekawe, w knajpie jako przegryzkę dają niesłodkie pieczywo, ale za to z rodzynkami).
Hotel jest śliczny, nowy, ale zrobiony w stylu kolonialnym (krużganki i schodki, wielkie rośliny w doniczkach i rożne cuda na kiju), zaraz nad Zatoka. Jutro idziemy na wschód słońca, co nie będzie takie trudne, bo wschodzi kolo 13 ;-) I pełno Japończyków. Swoja droga nie wiem, czy w Immigration Office celowo zatrudniają głównie Azjatów, ale pierwszy rzut oka pokazuje, że Ameryka składa się z Azjatów. Tylko kierowca busiku na lotnisko to Rusek, Nikolai.
Żeby zostać przy tematyce śniadaniowej (aktualnie 9:48 AM), przerażające są amerykańskie sedesy. Zaczynam rozumieć niezdrowa amerykańską fascynację kupą. Dla mnie sytuacja, kiedy to, co się własnie zrobiło, pływa jak w fontannie (prawdziwych przyjaciół poznaje się w borowinie), jest tylko trochę chora. Trochę. No ja pierniczę, przecież po zaglądaniu w taki sedes przez kilkanaście lat to człowiek nie możne wyjść z łazienki normalny. Nie wiem też, czy bateria prysznicowo-wannowa jest klasyczna, ale korzysta się z tego strasznie. Sitko prysznica jest zamocowane na ścianie na stale, a wodę z kranu wannowego przełącza się za pomocą schylenia się i pociągnięcia uszczelki pod kranem, po czym dostaje się na plecy woda, szczęśliwie, jak ciepła. Lotsa fun. Nie opanowałam jeszcze przełączania w locie na kran, bo tej uszczelki nie idzie wepchać z powrotem ;-))
Tyle o marchewce, idę dowiedzieć się, kiedy lanczyk i udam się budzić niezdrowy entuzjazm na ulicach San Mateo, ponieważ będę chodzić pieszo! Tutaj wszyscy jeżdżą...
[1] Poprawiłam, pliterki ważne.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 5, 2007
Link permanentny -
Kategoria:
Listy spod róży -
Tagi:
san-mateo, usa
- Komentarzy: 6