Więcej o
Moje miasto
Wychowywałam się w mieście bez tramwajów. Przy okazji wizyt w Warszawie, tramwaj mnie przestraszył, bo wyglądał jak trochę mniejszy pociąg, a pociągu trzeba się strzec, bo wiadomo. Kiedyś chyba też jechałam tramwajem w Toruniu, ale bez rewelacji. A do poznańskich tramwajów poczułam ogromną sympatię od pierwszego wejrzenia. Do dziś wolę jeździć tramwajem niż autobusem, lubię kołysanie, nagłe zwroty na zakrętach, dźwięk przesuwającej się zwrotnicy[1] i miasto płynnie przesuwające się za oknem. I dziś pierwszy raz jechałam tramwajem z córką. Podobało się, mimo braku klimatyzacji i gorąca.
Trasa PST (Poznańskiego Szybkiego Tramwaju) jest niespecjalnie długa - 6 przystanków, ale warto się nią przejechać turystycznie (chociaż większość trasy pokonuje w wykopie) ze względu na przystanki. Od zawsze każdy miał swój kolor, od kilku lat każdy[3] dodatkowo jest pomalowany tematycznie [2019 - link nieaktualny]. Najbardziej lubię przystanek Słowiańska:
GALERIA ZDJĘĆ. Oraz kilka wpisów na blogu obok (bo, nie ukrywam, popełniłam trochę autokanibalizmu).
[1] I oczywiście wart każdych pieniędzy widok motorniczego, który na skrzyżowaniu łapie wielką metalową sztabę[2] i wyskakuje z tramwaju, budząc popłoch wśród kierowców nienawykłych, że im przyłoży w przednią szybę.
[2] I przesuwa nią zwrotnicę, która się zacięła.
[3] Oprócz przystanku Kurpińskiego, który jest zwyczajnie bury i pomazany. A szkoda. I oprócz Sobieskiego, który jest typową zajezdnią w plenerze.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 21, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Skomentuj
Upał zelżał, kiedy niespiesznie wracałam wieczorem do domu. Uciekł mi autobus, siedziałam z książką na przystanku, niespiesznie przerzucając kolejne strony opowieści o Toskanii. Przystanek powoli się zapełniał. Jedna pani, druga pani, para w sandałach, w końcu dwie ładne Azjatki z zakupami. Przyglądają się rozkładowi, wreszcie jedna podchodzi do siedzącej obok mnie dziewczyny i ze sporym skupieniem zadaje pytanie wyuczoną polszczyzną: "Ile kosztuje?". W powietrzu zawisła niejaka konsternacja. Azjatka powtarza wolno i wyraźnie: "Ile kosztuje?". Dziewczyna pyta: "Ale co? Bilet? 15-minutowy?". Azjatka z błyskiem zrozumienia i szerokim uśmiechem: "Która godzina!".
I tak cały czas zbierało się na burzę, kiedy wracałam chodnikiem pod lipowym tunelem (co ciekawe, w tym roku lipy we wsi nie pachniały, prawdziwy zapach poczułam tylko w Sopocie i było to tak niespodziewane, że pół wieczora mi zajęło zastanawianie się, co tak pachnie). Ale w końcu się nie zebrało.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 17, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 2
Gdyby nie to, że przedwczoraj[1] musiałam zniknąć prawie jak Kopciuszek, tyle że o 20 i nie zostawiając pantofelka, mogłabym w Sweet Surrender zostać długo. Doskonale sobie zdaję sprawę, że większość uroku w naszej rodzinie zawdzięczamy nieletniej, która się do każdego uśmiecha, wyciąga łapkę i ogólnie jest najsympatyczniejszym stworzeniem na świecie, kiedy pomyka na czterech po podłodze, podnosząc pyszczek jak mała foka, kiedy do czegoś dotrze. Bo ja jestem z tych bardziej nieśmiałych i źle się czuję wśród obcych. Ale nagle się okazało, że nie czuję się jak wśród obcych, bo wszyscy się uśmiechają, jedzą, notują w ankietkach punktację i w przeciwieństwie do wyborów prezydenckich miałam wrażenie, że na coś realnie wpływam.
Kiedyś pisałam bardziej enigmatycznie o małej kawiarni w jeżyckiej kamienicy, ale dzisiaj już mogę pokazać palcem na mapie, że mieści się na Krasińskiego 1/1 i można tam wypić świetną kawę i zjeść coś dobrego (na przykład urocze ciasteczko z pianką o nazwie S'more czy jabłkowy cobbler), patrząc na tramwaje przejeżdżające ulicą Roosevelta i wiaduktem PST.
[1] Notka powstawała ewolucyjnie. Zaczęłam o 23:30 w piątek, potem zrobiłam kolejne podejście przed południem w sobotę, poprawiając dziś na wczoraj. A dziś łatwo się domyślić, zaczęłam od uaktualnienia. Jutro...
PS Pragnę nadmienić, że jestem doskonale przekupna i chętnie napiszę notkę o tym, jak mnie ktoś karmi, poi i zabawia.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 4, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 3
Kiedy jadę tramwajem, nie kusi mnie, żeby przeładować zmywarkę, wstawić kolejne pranie, napisać notkę, sprawdzić pocztę czy zobaczyć, ile da się pyknąć kamyczków w Venice Deluxe. Patrzę paniom na buty. Patrzę za okno (woda na Cybinie wróciła już do dawnego koryta). I wreszcie mam czas, żeby moje myśli, stłamszone przez cały czas pod natłokiem listy TODO (a przecież nie pracuję!) wyszły na wierzch. Żebym była sama ze światem, mimo że wśród ludzi.
Dzisiaj odkryłam, że tęskniłam za tramwajami.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 28, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Moje miasto
- Skomentuj
Kiedyś poznańska Panorama była instytucją numer jeden dla wszystkich spragnionych modnego i ładnego obuwia. I z taką myślą pojechałam, nie mogąc znaleźć sobie żadnych ładnych pantofli na ten sezon. Niestety, czasy Panoramy odeszły do nicości, gdzie odchodzą wszystkie ładne buty, wycofane z kolejnych kolekcji, wypierane przez szpetne rzymianki z golfem, koturny z platformami czy megaszpice. Tanio czy drogo, większość butów wygląda jak z końcówki PRL-u. Honor uratowałam pantofelkami dla nieletniej. Ale i tak warto było, bo odkryłam tamże stoisko z przetworami bułgarskimi i węgierskimi z bardzo sympatycznym i kompetentnym panem sprzedającym. Kozia, owcza czy bawola feta, podobnie sery żółte. Węgierska paprykowa kiełbasa. Ostra i łagodna pasta paprykowa (jednym ze słów, które mi zostały w głowie po wizycie na Węgrzech, to "erős", bardzo przydatne). Nadziewane warzywa o różnym stopniu ostrości. Dżem z fig. Kosmetyki i dżemy z róży. Czatneje i pasty warzywne. Nietanio, ale i tak będę wracać, bo przez chwilę poczułam się jak na Węgrzech (a z panem ustaliliśmy, że jednak język węgierski strasznie nie wchodzi, ale da się przeżyć - "i wtedy w tym warsztacie zawołali dziewczynę, ona nie dość, że mówiła w kilku językach, to jeszcze wydrukowała mi mapę trasy z googlemaps").
W ramach powiększania terytorium lanczowego - caffe "Lawenda" na Wodnej. Prowansalsko, dużo poduszek, niezłe menu deserowo-obiadowe (sałatka zielona kurczakiem bardzo przyjemna, nie zawiera pomidora i jest jest DUŻO). I ławka przy szeroko otwartym na ulicę oknie.
Wszystkie miejsca, w których da się latem otworzyć okno na całą szerokość i wpuścić światło do środka, a na ulicę wypuścić atmosferę i zapach przygotowanej świeżo kawy, mają u mnie dodatkowe punkty. Nie trzeba nic więcej niż trzy krzesła na chodniku, żeby mieć namiastkę miejskiego ogródka. I nieustająco optuję za tym, żeby zabronić ruchu samochodowego na wszelkich ulicach dojazdowych do Starego Rynku. Irytują mnie uliczki zastawione zaparkowanymi samochodami, psującymi ujęcia i przeszkadzającymi w spacerze. Chcę, żeby restauracje wyległy na ulice jak na pobliskiej Woźnej, tworząc zaciszne i spokojne miejsce na letnią kolację pod parasolami czy gołym niebem. Ale najpierw poproszę o sprzątnięcie śmierdzących worków ze śmieciami z samego środka Starego Rynku, domycie obsikanych arkad i zakończenie niesławnego remontu dawnego sklepu "5-10-15" na rogu Paderewskiego i Szkolnej. Jak na miejsce, do którego Poznań chce zaprosić tysiące ludzi w 2012 roku, to jednak jest trochę przaśnie. A szkoda.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela czerwca 27, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 2
Nigdy do tej pory nie oglądałam świata dzień po dniu. Powoli i z namysłem. Wcześniej zawsze wychodziłam za mury wyrywkowo, nie rejestrując zmieniającego się z dnia na dzień wszystkiego. W tym roku jest inaczej. Widziałam, jak jesienna złoto-czerwona winorośl przechodzi zimą w plątaninę brązowych gałązek, żeby wiosną nieśmiało wypuścić pączki, a tuż przed latem uformować drobne kuleczki niebawem już winogron. Jak żywopłot z owocowej gęstwiny przechodzi przez nagą szarość gałęzi w soczystą zieleń, a teraz pokrywa się drobnymi białymi kwiatkami. Jak spadają liście z drzew, zimują pod śniegiem, są grabione i palone wiosną, podczas gdy na drzewach rosną nowe, świeże. Jak zmieniają się zapachy - po jesiennych i zimowych dymach z komina przychodzą zapachy bzu, jaśminu, oliwnika czy wreszcie ostatnio róż.
Naszła mnie ta myśl dzisiaj, kiedy oglądałam owocniki jak-to-ono-się-nazywa jeszcze przemieszane z kwiatkami. To wszystko się dzieje co roku bez względu na to, czy ktoś patrzy, czy nie. Cieszę się, że przez ostatni rok mogłam być zaraz obok. To był najlepszy, najpełniejszy rok z przestawionym kalendarzem w moim życiu. I jeszcze się nie kończy.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 21, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 2