Więcej o
Moje miasto
Nic nowego to, że lubię wracać. Za każdym razem jest inaczej. Rok temu Maj przeszedł przez Stare Zoo w moich ramionach i w miękkiej chuście z jedwabiem, zasilony chrupkiem kukurydzianym i wodą mineralną. Dziś przebiegł zoo kilka razy wzdłuż i wszerz małymi stopkami, dokonał niejakich zniszczeń w klombiku barwinków, pozbawił kontaktu z gruntem kilka mniszków lekarskich, a w piaskownicy od ręki pozyskał parę artefaktów i wysypał na siebie wiaderko piasku, tak że dzień można było odfajkować jako zupełnie przyzwoity.
Uprzedzając komentarze, tak - mam poczucie, że żyję tym, jak świat postrzega moja córka; nagle mniej ważne robi się to, jak ładnie Stare Zoo wpisane jest w kontekst architektury Jeżyc, że kwiecie kwitnie, zza płotu słychać leniwy ruch sobotniego popołudnia, bo głównie pokazuję koty włamujące się na wybieg dla chińskich minisarenek, jeżdżę na bagażniku czerwonego samochodu na karuzeli, huśtam na huśtawce i pomagam zjechać na zjeżdżalni, a potem chodzę w kółko ciągle po tym samym trawniku, sprawdzając, czy młodzież mi się nie wygrzmoci z kolejnej ławki, na którą z upodobaniem wchodzi. Oczywiście z tyłu głowy mam cały czas to fajne przekonanie, że już za chwilę, już za momencik będziemy szły za rękę, a ja będę odpowiadać na coraz trudniejsze pytania (chociaż zwykłe "dlaczego" potrafi nieźle człowieka doświadczyć, zaprawdę) i cieszyć się, że wreszcie mam stanowisko adekwatne do moich umiejętności.
A same zoo jeszcze odrobinę zaspane po zimie, nie ma lemurów, żółwie jeszcze się zapewne grzeją pod lampami, a krokodyl apatycznie wypiął na zwiedzających ogon. Ale i tak warto.
Zdjęcia z sierpnia 2010 i z dziś.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota kwietnia 23, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto, Projekt Jeżyce -
Tagi:
zoo, ogrod-zoologiczny
- Komentarzy: 9
Ubiegłoroczne kasztany, których nikt nie pozbierał. Błękitna farba, odchodząca płatami. I kciuk aprobaty za każdym razem, kiedy mi się udawało. A coraz częściej.
(Zrobię sobie nową kategorię #herma, normalnie).
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek kwietnia 19, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Skomentuj
Przejeżdżając ostatnio ulicą Armii Poznań zauważyłam błysk kremowobiałych pączków wokół cmentarnych nagrobków na Cytadeli. Dziś pole tulipanów było w pełni rozkwitu, bo co roku przyjdzie wiosna, bez względu na to, co działo się rok, dziesięć czy sto lat temu.
I tylko się zastanawiam, czy nie miał to być gustownie zaaranżowany klombik w barwach prawie że narodowych, tylko czerwona odmiana tulipanów nawaliła...
A dla człowieka w wieku roku i niespełna 8. miesięcy ważne są tylko psy, małe żółte kwiatki, wózki (zwłaszcza jak zawierają zabawki, które można porwać) i huśtawki. I nie przeszkadza, że mimo kurteczki od cioci J., ozdobionej różowym serduszkiem (kurteczka, nie ciocia) oraz gustowną koronką i delikatnej buzi wszyscy mówią "O, teraz zrób chłopczykowi papa".
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 10, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
cytadela
- Komentarzy: 3
Okolica Młyńskiej jest dość specyficzna - nie dziwią ani kamienice z przełomu ubiegłych wieków, ani charakterystyczna maniera nazywania lokali gastronomicznych (przy samym sądzie jest bistro "Pod kluczem", urocze wyczucie, kawałek dalej - "Toga"), precyzująca zapewne i typ klienteli. "Amarena" (tak, wróciłam po nieudanym podejściu w październiku) nomenklaturowo się wyłamuje, ale dobrze wiedzieć, że w centrum jest miłe, zacisze miejsce, w którym po latach można sobie przypomnieć, jak to przyjemnie jest zjeść leniwe śniadanie, przerywane tylko szelestem stron gazety ("Palce lizać" nie zachwyciło). Dawno nie jadłam tak pysznych, chrupiących bułeczek. I jak nie lubię jadać sama, tak w Amarenie się z tym źle nie czułam.
Po czym okazało się, że nie ma już l'Heroine na Wrocławskiej, a zamiast niej jest bezpretensjonalna tapasownia Credo. Marynowane polędwiczki, grillowane bakłażany, doskonały Grana Padano, pasty ostre i nieostre, świeże pieczywo, zupy, wina, soki, a w porze lunchu niedrogie zestawy obiadowe. Jedzenie mają zdecydowanie lepsze niż stronę www.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 30, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 2
Na Sołaczu, w jednej z zabytkowych willi miejskich, bogato umeblowanej antykami, policja znajduje zwłoki starszego mężczyzny, emerytowanego konserwatora zabytków. Nagie, przysłonięte ręcznikiem z napisem po łacinie. 3 miesiące później - w podpoznańskiej wsi w prawie pustej, rozwalającej się chałupinie - kolejne zwłoki, obdarzone nową łacińską sentencją. A jako że trzy to liczba boska, Maciej Bartol, komisarz poznańskiej policji, spodziewa się trzeciego morderstwa.
Bardzo lubię książki, które dzieją się w Poznaniu - gdy bohaterowie wchodzą do kamienicy na Rybakach, gdy przechodzą przez Park Sołacki, gdy robią zakupy w Starym Browarze czy patrzą w górę na Okrąglak. Każdy rozdział dodatkowo ozdobiony jest szkicem secesyjnej architektury (co wzmaga moją irytację, bo na pewno widziałam już te budynki, tylko nie umiem ich w głowie zlokalizować), niestety bez podpisu. Bardzo lubię też, kiedy książka zaczyna się od przedstawienia jej bohaterów - tu na początku każdego rozdziału są króciutkie notki o poszczególnych osobach dramatu. A już najbardziej lubię, kiedy po skończeniu książki chcę szybko wracać do początku, żeby bogata w wiedzę ostatecznych rozwiązań, przekonać się, jakie podpowiedzi dawał autor czytelnikowi.
Sam kryminał kręci się wokół komisarza Bartola, jego kolegów z pracy, matki i życia prywatnego - jest półtora wątku miłosnego, porcja męskich dyskusji przy kieliszku, wieczny konflikt matka-syn i trochę pozytywistycznego zbawiania świata.
Inne tej autorki:
#19
Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 30, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Czytam, Moje miasto -
Tagi:
2011, kryminal, panie
- Skomentuj