Więcej o
Moje miasto
1988, Jarocin. Państwo pozwala młodzieży na wentyl bezpieczeństwa w postaci festiwalu "darcia papy", ale oczywiście pod czujnym okiem. Szkoła w Szczytnie wysyła ekipę młodych chłopaków na okoliczność, mają wtopić się[1] w tłum i udawać żądną punkowej muzyki młodzież. Kapral Mariusz Błaszkowski okazuje się być więc właściwym człowiekiem we właściwym czasie i na właściwym miejscu, bo nagle trafia na zbrodnię. W namiocie zostaje znaleziona martwa dziewczyna z głową rozbitą młotkiem i tylko dzięki tupetowi Błaszkowskiego udaje się miejsce ochronić przed dziwnie zachowującymi się esbekami, którzy chcą szybko sprawę zatuszować. Tymczasem w Poznaniu jeden z pracowników starego kumpla Mirka Brodziaka, Grubego Rycha, zostaje napadnięty i okradziony z dziennego utargu waluty uzbieranej od cinkciarzy. Gruby Rychu nie próżnuje, bierze sprawę we własne ręce, do potencjalnego złodzieja wysyła swojego goryla, niestety w efekcie na śmietniku jednej z menelskich kamienic w centrum zostaje znaleziony kolejny trup z dziurą po młotku w głowie.
Teofil Olkiewicz, były funkcjonariusz SB, oddelegowany na stałe do milicji, znawca poznańskich piwiarni, chciałby tylko się spokojnie napić wódki (i żeby żona nie goniła go na działkę do pracy). A tu wloką go do Jarocina, gdzie w śmierdzącej knajpianej toalecie trafia na hippisa, który chce młotkiem stuknąć narkomana, a potem opierdzielają, bo hippisa wypuścił, tylko młotek mu zabrał. Co gorsze, zamiast wracać ze zwłokami dziewczyny, robią na miejscu śledztwo i każą mu na pełnym dziwaków polu szukać narkomana. Nic dziwnego, że kiedy pojawia się kapitan Galaś z SB i nagle zaczyna od Teosia wymagać zapomnianego już obowiązku raportowania, Olkiewicz się irytuje i leje go w pysk, co ma potem spore konsekwencje i dla śledztwa i dla Olkiewicza.
To historia o narastającym podziale i w społeczeństwie, które nie boi się powiedzieć, że nie szanuje milicji (a poderwane przez Błaszkowskiego i Zawadę na Półwiejskiej "mele", kiedy dowiadują się o tym, że chłopcy mają legitymacje, wychodzą bez zastanowienia), i w samych służbach. Tu podział jest na tych "dobrych", którzy prowadzą zgodne z prawem śledztwa, szanują podejrzanych i przesłuchiwanych, może i mają wady, może i czasem wchodzą w szarą strefę, ale jednak pozostają w świetle ideałów i zapisów prawa, i na tych bardzo złych, którzy nie zawahają się zatrudnić ćpuna, żeby zabił kogoś znanego, a do przesłuchań podchodzą z pałką.
Trochę historii jarocińskiego festiwalu, szczegółowa mapa poznańskich piwiarni i malowniczych okolic ulicy Rybaki, przegląd asortymentu na poznańskich rynkach, rzut oka w biznes dolarowy i samochody sprowadzane z Niemiec. I soczysta, poznańska gwara - wszystko, za co lubię Ćwirleja.
Ładną recenzję znalazłam tutaj.
[1] Co jest trochę trudne, bo wszyscy zostali wyekwipowani w takie same namioty, plecaki i śpiwory z logo MSW.
Milicjanci z Poznania:
#78
Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 21, 2011
Link permanentny -
Tagi:
2011, prl, panowie, kryminal -
Kategorie:
Czytam, Moje miasto
- Komentarzy: 1
Mam dużo zastrzeżeń co do szumnie zapowiadanej wystawy w Muzeum Narodowym, ale cieszę się, że w ogóle się odbywa. Z kuluarowych opowiadań wiem, że z zapasów muzeum dałoby się zrobić taką wystawę na kilka sal (a nie na jedną) i niekoniecznie w większości z artykułami wyprodukowanymi współcześnie. Miałam poczucie, że równie dobrze mogę przejść przez sklep Rosenthala z katalogiem. Nie zmienia to faktu, że bardzo bliska są mi wzornicze idee szkoły Bauhausu i nieustająco mnie bawi i cieszy, że modele stworzone w latach 20. okazały się tak ponadczasowe, że są do dziś produkowane i nie wyglądają archaicznie. To dla mnie kwintesencja mariażu użyteczności z estetyką. Ze wszystkimi zastrzeżeniami, i tak warto wydać te skromne 3 zł, żeby rzucić okiem na - niestety ciemną - salę wystawową.
W Antykwariacie Naukowym na Paderewskiego znalazłam od dawna poszukiwane tomiszcze Danuty Książkiewicz-Bartkowiak i Magdaleny Mrugalskiej-Banaszak "Bony dzwony betony. Poznań w latach 70. XX wieku". Za piękną, pasiastą okładką znalazło się 350 zdjęć z życia codziennego Poznania, z bogatym komentarzem dotyczącym tła tego, co widać na zdjęciach, ze wstępem m. in. Zenona Laskowika. Smutna historia celowo zaniedbanych i wyburzonych kamienic w okolicy Okrąglaka i Teatru Polskiego przeplata się z przyznawaniem kolejnych orderów przodownikom pracy i skrzywionym po wypiciu szklaneczki napoju Edwardem Gierkiem. Święty Marcin jest bardziej kolorowy niż dziś dzięki neonom i PRL-owskim ozdobom ulicznym. Jest jeszcze nadzieja, że plany zabudowy obu tarasów Rataj i Winograd okażą się projektem, który zachwyci nie tylko mieszkańców, ale i całą Polskę. Front robót, towary deficytowe, przejście z porcelanowych korków na butelki kapslowane, spodnie dzwony od znanego krawca Muzolffa i decydenci; słodko-gorzki świat udawania, że jest dobrze. Świetny album dla tych, co wolą oglądać niż czytać. Teraz szukam poprzedniego - "Ortaliony, neony, syfony", bo trzeba mieć jakąś długofalową misję.
Wpadłam też na szatański plan zakończenia wszystkich porozpoczynanych książek, a jest ich mnóstwo, ale nie wiem, czy mi się chce.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 18, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Czytam, Fotografia+, Moje miasto -
Tagi:
2011, architektura, panie, sztuka
- Komentarzy: 5
Tegoroczny Festiwal Rzeźb Lodowych poza tym, że było ciepło i cykl życia rzeźby nie był specjalnie imponujący, upłynął za to pod znakiem narzekania na werdykt. Twórcy poszli w populizm i poza zwyczajowymi aniołkami, bałwankami, damami (i huzarami) była nadprodukcja elementów związanych z piłką nożną i nośnym hasłem "Euro 2012". Przy prawie każdej rzeźbie (a zwłaszcza tych medalowych) stał ktoś niezadowolony i narzekał, że czemu piłka nożna, za moich czasów święta to były święta. I sędzia kalosz. A na choince miasto, które know how*.
Nie przedzierałam się przez stragany, chociaż zapach grzanego wina czuć było wszędzie, ani nie wciskałam się w tłum, w którym skąpo ubrani młodzieńcy żonglowali ogniem. I, wstyd powiedzieć, wszystko, co mogłam, napisałam rok i dwa lata temu.
GALERIA ZDJĘĆ:
z 2011, a tu archiwalia z 2010 i 2009.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 13, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 2
Lubię ludzi z pasją. Ludzi, którzy są na tyle zafascynowani tym, co robią, że czekają na ciebie, witają cię w drzwiach i od razu anonsują, że dziś jest fantastyczny sos z prawdziwków i domowy rosół. I tak jest w restauracji Paderewski, jak sama nazwa wskazuje na ul. Paderewskiego z widokiem na Rynek i, niestety, na wiecznie obitą deskami ruinę dawnego 5-10-15 na rogu.
Domowy makaron (w świecie znany jako fresh pasta), świeże warzywa, dania dnia (żeby się klientom nie znudziło menu) i czasem domowe ciasta (pytać, bo szybko schodzą). Z głośników podczas pierwszej wizyty usłyszałam soundtrack z "Apartamentu", a to dla mnie taki znak od świata, że będzie dobrze (tak, wystarczy, że w sklepie usłyszę ulubioną piosenkę i karta sama mi drży w portfelu). Jest regał z książkami, również kucharskimi, nie ma natomiast kącika dla dzieci, ale myślę, że da się o to lobbować. Wadą też są strome schody (podobna lokalizacja architektoniczna jak w Ptasim Radiu), bo restauracja jest na piętrze i nie ma alternatywy.
A w niedzielę dekorowałam z Majem pierniki. Wprawdzie moja córka była najmłodsza, ale nadrabiała mikry wiek rozmachem (ogromnie się cieszę, że to nie ja musiałam potem sprzątać te wiórki kokosowe i posypkę z dużej powierzchni) i inwencją twórczą. Groszki układałam ja.
A w następnym odcinku o Festiwalu Rzeźby Lodowej, jak będzie zapotrzebowanie społeczne. Będzie?
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 12, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 13
Staram się specjalnie nie egzaltować, ale rzadko mi się zdarza, że po wejściu do przybytku kulinarnego wpadam w zachwyt, zwłaszcza w Poznaniu. Bywa ładnie, bywa spójnie, bywa ciekawie, ale raczej na pół gwizdka. Tymczasem w Manekinie, mieszczącym się w jednocześnie zaniedbanej i odnowionej pod linijkę okolicy Kwiatowa-Rybaki, gdzie obok siebie stoją odrapana i zabezpieczona siatką ruina oraz kremowa, bielejąca świeżymi drewnianymi szprosami okien świeża kamienica, jest jak we śnie projektanta wnętrz. Trzypoziomowy lokal (niewielka sala na parterze, za to bez schodów), antresola z barem nad białymi rurami nad kuchnią i kilka sal w piwnicy. Wszystko z motywem przewodnim (przy którymś manekinie zaczęło mi świtać, że to może mieć coś wspólnego z nazwą), z ażurami, drewnem, z umiejętnie wprowadzonym kolorem, tam gdzie trzeba. I, jak wspomniałam, miało być bez egzaltacji, ale odkrywając kolejne sale byłam coraz bardziej zachwycona.
Patentem dnia jest dla mnie manekin siedzący z kawą przy oknie. Też chętniej wchodzę do lokali, w których ktoś siedzi, zwabiona popularnością. Tutaj nie trzeba liczyć na stałą klientelę, plastikowa pani zawsze na posterunku.
W menu[1] przeważnie naleśniki, również z ciasta ziemniaczanego, aczkolwiek nazwanie ich naleśnikami jest pewnym nadużyciem semantycznym. To naleśniory, zajmujące duży talerz, mimo że dodatkowo są złożone w gustowny kwadrat. W środku może być wszystko - wege, z mięsem, wytrawne czy słodkie. Owszem, długo się czeka, ale warto. Nie wiem, czy są foteliki dla dziecka, podobno jest kącik z zabawkami, ale tak głęboko nie dotarłam. Ale wrócę, bo - jak w przypadku Pyrabaru - mam ochotę na sprawdzenie, czy wszystko w karcie jest tak dobre jak naleśniki z nadzieniem ruskim z podsmażonym boczkiem.
[1] Są też sałatki, zupy, desery - m.in. organiczne lody z syropem z agawy. TŻ ubolewa, że nie ma hamburgerów; mówi, że będzie lobbował.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 9, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 13
Pełno ich w Starym Browarze.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela listopada 27, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 2