#czarnyponiedziałek
[3.10.2016]
Chcę, żeby moja córka żyła w kraju, gdzie będzie sama decydować o sobie.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
[3.10.2016]
Chcę, żeby moja córka żyła w kraju, gdzie będzie sama decydować o sobie.
Problem wakacji rozpoczęła grubsza rozkmina matematyczna - jakkolwiek bym nie liczyła, to 93 dni wolne w ciągu roku kalendarzowego, jakimi obdarowuje moje dziecko tryb edukacji podstawowej nijak nie dadzą się pokryć[1] przez 26 dni urlopu mojego i 26 dni urlopu TŻ, nawet zakładając, że spędzamy czas wolny z dzieckiem rotacyjnie, nie jadąc na wspólne wakacje. Część wakacji więc Majut spędził u dziadków, skąd wrócił nauczony pływania i objedzony po uszy, na kolejną część poza tzw. łataniem, zaplanowaliśmy półkolonie.
Na pierwszy turnus trafiliśmy do Fundacji ARS na Nowowiejskiego, gdzie młodzież rysowała, malowała, chodziła nurzać się w sztuce w Muzeum Narodowym (żeby potem ze znudzeniem rzucić, przejeżdżając mimo, że "a tak, byłam, malowaliśmy tam stopami, bo nie chciałam brudzić rąk"). Ja z imprezy wyniosłam najlepszy chyba portret ever ("Mama, rysunek w węglu") oraz zaprzyjaźnienie się z uroczą kawiarnią "Dobra", gdzie o poranku można dostać pyszne, ogromne kanapki (również wegetariańskie) z chleba pieczonego na miejscu, jajecznicę i kawę. W ciągu dnia - ciasta, zupę z soczewicy i inne, pun intended, dobra. Więcej o kawiarni tutaj [link nieaktualny]. Maj odbierał poprawnie (w końcu ktoś zachwycał się wykonywaną sztuką, what not to like), ale bez większej ekscytacji.
Co innego z turnusem drugim - Klub jeździecki Pony na Strzeszynie (nie zwracajcie uwagi na stan strony www) okazał się absolutnym hitem wakacji. Młodzież wracała na adrenalinie, rzucała słownictwem fachowym (stęp, kłus, boltyżerka, flaga, uprząż, palcat, to takie kółeczko do trzymania się) i rano nie mogła się doczekać, kiedy znowu. Niebagatelnie pomogło w tym pewnie to, że w imprezie uczestniczyła również Najlepsza Przyjaciółka oraz że na terenie poza baranem Mańkiem (można karmić czymkolwiek), czarną szczeciniastą świnką Pumbą (można karmić czymkolwiek) były też dwa koty - czarno-biała Aldona i biała Elza (która sama się bezwstydnie zorganizowała w kwestii kiełbasek na ognisku). Niestety, całościowo oznacza to, że będziemy musieli ogarnąć kwestię częstszych wizyt w stadninie, ponieważ się spodobało i zaczęły padać niepokojące pytania typu "kiedy będę mogła sama galopować[2] bez lonży?". Moja mała córeczka, która jeszcze wczoraj nie umiała chodzić.
[1] Anegdotka bez związku. Idę niebawem na urlop (ten wspólny z TŻ i dzieckiem) i w korespondencji służbowej obejmującej wydarzenia odbywające się w tym okresie zapowiadam zastępstwa. Potknęłam się ostatnio, próbując wyjaśnić korespondentowi, że "I'm on vacation, but kindly please to worry not, because I will be covered by my coworker", na szczęście przeredagowałam treść komunikatu.
[2] Troszkę smuteczek - latami Maj używał uroczych przekręceń typu "gumerang" czy "galofować", ale to znika z czasem.
Do Muzeum Sztuk Użytkowych wybierałam się od 2011 roku, kiedy odkryłam, że do odwołania zamknięte, bo buduje się Zamek Przemysła. I, wyobraźcie sobie, już pod koniec czerwca tego roku się wybudował, pomalował i otworzył dla zwiedzających jedną salę i wieżę widokową. Młodzież ułożyła puzzle z czartami niosącymi skałę, poskakała na wyświetlających się napisach, więc da się nie nudzić w muzeum. A widok - bardzo. Mogę być turystką we własnym mieście.
Muzeum jest przystosowane dla osób niepełnosprawnych, na taras (6-7 piętro wjeżdża się windą. Strona muzeum (z aktualnymi cenami biletów tutaj). We wtorki wstęp wolny.
Niezaprzeczalną zaletą Dębca jest możliwość wyjścia na lody na Stary Rynek. Ot, niecałe 10 minut samochodem. I nagle zamiast wieczornego drzemania nad książką idę zaniedbanymi warcianymi bulwarami, wdycham zapach zmoczonych ciepłym deszczem lip, słucham kawałka energetycznego koncertu Krambabuli w Kontenerach i znajduję wreszcie ścianę z muralami na Łaziennej.