Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Maja

Dzień 1

Ugotowałam jarzynową. Zrobiłam konika z kasztanów, bo P. pokazał mi, że na przyfabrycznym parkingu stoi kasztan zdrowy jak koń i cały trawnik usiany jest pięknymi brązowymi błyszczącymi kasztanami, więc czemu nie (tylko że wykałaczki się słabo nadają, bo się łamią). Buju, mama! Odkurzyłam po zjedzeniu półtorej drożdżówki z kruszonką i lukrem (po poznańsku: szneki z glancem). Wyładowałam pranie. Opowiadałam o śwince, owcy i króliku, którzy szli przez Mamoko. Wsypywałam kasztany z powrotem do pudełka. I jeszcze dwa razy. Ćwiczyłam zen, kiedy kolejny kubek wody sam się wylał poza brodzik. I dopiero poczułam wilgoć pod powieką, kiedy walczący z sennością Maj oznajmił, że "To mój [poduszka], to mama, to tata tu". Czekanie na tatę, dzień pierwszy z jedenastu.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 20, 2011

Link permanentny - Kategoria: Maja - Komentarzy: 3


Wielkopolska w weekend - Obrzycko

Zawsze mnie ujmowała idea tzw. domu pracy twórczej. Że pracownik naukowy płci dowolnej zostawia dom, rodzinę, pracę nietwórczą i wyjeżdża w okoliczności przyrody, żeby tam powstało jakieś dzieło, czego śladem będzie np. dopisek na zakończonej książce "Poznań - Obrzycko, 1973 r.". I ktoś, na przykład ja, po latach czyta (czy z obowiązku, czy z przyjemności) i myśli - co takiego ważnego w tym, powiedzmy, Obrzycku było, że warto było o tym wspominać? Odpowiadając sobie na to pytanie, w faktycznie istniejącym Obrzycku jest ładnie. Duży, piękny park, wyjątkowo dobrze zachowany pałac (w którym dodatkowo ktoś dokłada pracy i teraz, bo na schodach z tyłu jest zamontowana winda dla wózków), kwiatki i motylki, a głębi parku rzeczka i żaby, tyle że trzeba być tym mitycznym pracownikiem twórczym, żeby dostać herbaty czy zjeść śniadanie w stołówce. Chyba że się jest lokalnym czarnym kotem ("nie ić, kokka!"). I trzeba mieć siódmy zmysł odnajdywania obiektu bez nawigacji, albowiem po co oznaczyć, którędy do pałacu, przecież jak kto mieszka, to wie, a jak kto nie mieszka, to na co mu to. Nie ma tego złego, zdobywam kolejne skille w jeździe leśną dróżką, zawracaniu na pięć czy sześć i odpytywaniu sympatycznego pana, co to w rowerowym koszyku wiezie jamnika, czy aby na pewno ta droga dokądś prowadzi (nie prowadziła).

Szczególną sympatią darzę tę panoramkę, bo ciekawszego efektu bym nie uzyskała, nawet gdybym chciała.

Rzutem oka zza płotu, pałac Twardowskich w Kobylnikach [2023 - link nieaktualny]. I jak w Obrzycku infrastruktura na ciekawego turystę, co akurat przejeżdżał i chętny coś by[1], nie jest przygotowana, tak tu pełen wypas, tyle że - jak widać - wypas zastawiony pod wesele, które się zarezerwowało i zablokowało zasoby.

[1] I nieustająco fascynuje mnie model biznesowy takiej restauracji Rycerskiej w Szamotułach, która jest otwarta w tygodniu do 21, a w weekendy pieczołowicie się zamyka o 18. Bo przecież po 18 się nie je. Co miało tę zaletę, że zjadłam świetny obiad we Wzgórzu Toskanii w Przeźmierowie, które słusznie ma trzy gwiazdki, bardzo sympatycznego właściciela (który wśród kieliszków, porcelany, białych obrusów i storczykowych dekoracji wyciąga malowanki i kredki dla młodszego gościa, a przy tym opowiada o swoich winach[2]). I jak wolę lokale bez krochmalu, złoceń i drewnianych mebli na wysoki połysk, tak i jedzenie było przyzwoite cenowo, a przy tym naprawdę dobre, i uśmiechy obsługi mówiły, że biorą na poważnie i takich, co - nieco przykurzeni - wracają z wycieczki i chcą niesolonych frytek i kredki.

[2] I tak, ma wina z winnicy Ference'a Máté, bo skąd nazwa, prawda.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 18, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tagi: obrzycko, kobylniki, przeźmierowo, polska - Komentarzy: 4


Wrzesień

Tak to jest, że kiedy zaczynam nabierać pewności siebie, okazuje się, że tak naprawdę mało umiem. I mimo że wjechałam na 5. piętro parkingu w Starym Browarze (bez sensu, bo i tak z parkingu nie da się zrobić zdjęć, bo nikt nie pomyślał i w ponad dwumetrowym murze nie ma otworków widokowych), to zdaję sobie sprawę, że jestem dalej słabym, chociaż coraz pewniejszym, kierowcą.

Podobnie z dziewczyną. Z dnia na dzień rośnie porozumienie. Dugi butko i duzia pika pomagają wydajnie na codzienne konwersacje, ale kiedy przychodzi do nieumiejętności zrozumienia sygnalizowania, że coś jest źle, to wątpię we wszystko, do czego doszliśmy przez ostatnie dwa lata. I, co mnie cieszy, jestem (jeszcze) w stanie opanować moją irytację, kiedy dwuletnia dama, poproszona o wybór bluzki, odwraca się do mnie ostentacyjnie tyłem i z uśmieszkiem grzebie w skrzyni z zabawkami, udając, że mnie nie słyszy, tak prawie do załamania doprowadzają mnie sytuacje, kiedy widzę, że coś się zadziało nie tak, a nie umiem wytłumaczyć, co się stało i że się zaraz naprawi albo za chwilę będzie lepiej.

I zostaje mi robienie małych gestów, żeby było przyjemniej. Tacka w świnki czy misie, baloniki, książka o kotach, dwie garście kasztanów (bez specjalnego szału) czy akrylowe kryształki[1] świecące w promieniach już jesiennego słońca (i umówmy się, że te kropki na szybie to taki wyrafinowany bokeh, a nie że brudne okno, dobrze?).

[1] Taki lifehack[2] z salonu gadżetów BRW. Tanie jak barszcz, różnokolorowe, wadą jest to, że tylko z 1/4 ma dziurki, reszta nadaje się do rozrzucania.

[2] W Pepco z kolei są tanie jak barszcz filcowe podkładki, wycinane w liście. Można pociąć i z jednej podkładki dostaje się dwadzieścia równo wycinanych laserem liści do naklejania gdziekolwiek czy zrobienia drzewa na lekcję zpt (czy jak to się teraz nazywa). Wychodzi taniej niż zakup grubego filcu i samodzielne wycinanie.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 14, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Komentarzy: 11



Helianthus L.

Król-Słońce jesieni (wiedzieliście, że nastawianie się twarzą do słońca nazywa się fototropizmem dodatnim?).

A potem opadają płatki, zostaje gęsto upakowana tarcza nasionek, które pod koniec każdego lata, w promieniach zachodzącego słońca niemal hipnotycznie wyskubywałam, wyskubuję i dziś pokazałam Majowi, jak się wyskubuje. Teraz mam brudne paznokcie, bo - jakoś niezaskakująco - posmakowało i "mama, jecie!". Pani prośba jest dla mnie przyjemnością, madame, nawet kosztem utraty nieskazitelności manicure.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 1, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Komentarzy: 1


Wielkopolska w weekend - Racot

Dzisiejsza pogoda pokazuje, że słuszną ideą było łapanie lata, gdy jeszcze było. Teraz wychodzi słońce - ciepło, a nawet bardzo ciepło. Zachodzi za chmurę - zimno. Na tyle, że zaczęłam myśleć o ażurowych pończochach. Ktoś skosił łany koniczyny i zamiast chmury motyli pęta się jeden smutny biały motyl. Nie pada, więc nie ma zalewu ślimaków; dodatkowo ten smutny fakt objaśnił na szczęście nie rozumiejącemu jeszcze dziecku pan gospodarz domu, który pokazał, gdzie było pryskane i gdzie kiedyś było gniazdo ślimaków. Trochę smutne, bo co komu ślimaki przeszkadzają?

Ale ja nie o tym. Wracając z Rydzyny chciałam zerknąć na jeszcze jakiś pałacyk po drodze. Padło na Racot, co było jednak wyborem takim sobie, z dwóch powodów. Młodzież niby wyspana i w normalnych warunkach niemożliwa do zagonienia w pościel nawet za pomocą kija czy przekupstwa, na dystansie 30 km okopała się na foteliku i mimo szeroko zakrojonych akcji (rozpinanie pantofla, łaskotanie w łydkę i irytowanie komunikatami słownymi) usnęła 2 km przed celem. Po czym na miejscu się okazało, że i owszem, pałac jest, ale mizerny taki, w środku hotel i średnio dostępna z ulicy restauracja (a do tego nie mieli kawy na wynos, więc), a do tego z niby-parkiem, ale też takim smutnym trochę. Więc po rundce dookoła trawnika zawróciliśmy. Pewnie jak się wynajmuje na ślub, to fajniej, ale tak normalnie to raczej w dolnej strefie stanów średnich.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 30, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tagi: racot, polska - Komentarzy: 4