Wietrzenie
Zapleśniały mi myśli. Pojadę je wywietrzyć do stolicy kraju depresyjnego tulipana. Stay tuned.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Zapleśniały mi myśli. Pojadę je wywietrzyć do stolicy kraju depresyjnego tulipana. Stay tuned.
A żeby polatać, to trzeba bilet na samolot kupić. Wydawałoby się, że kupić bilet to jak ogórków nakisić, ale po pierwsze jeden bilet musiał być na fakturę, bo to dla TŻ służbowo na statek, a drugi niekoniecznie kosztować majątek. Szybko okazało się, że ubiegłoroczne stawki za przelot skoczyły o 1/4, a mało pomocna pani z biura podróży dodaje następne 20% narzutu tylko za to, że kliknie w wybrane przeze mnie loty i wydrukuje mi kilka kartek (podobno to "różnica kursów", bo ceny biletów w dolarach, a oni - niech zgadnę - mają rozliczenia w euro). Ostatecznie przeklikałam się przez stronę Lufthansy, gdzie mimo kolejnych komunikatów o awarii głównej bazy i licznych błędów ortograficznych[3] (i chwilowego mojego zawieszenia się w momencie wyboru daty 9/11 na powrót[1]) udało mi się wypluć dwa numery rezerwacji. To polecę, nie? Muszę zjeść kraba w Crab Shack, zrobić sobie dobre turystyczne zdjęcie pod Golden Gate i zobaczyć, jak wygląda Dolina Napa pod koniec lata.
[1] Może i jestem przesądna, ale kiedy przesuwając daty w jedną i drugą trafiłam w okienku na 9/11[2], to poczułam dreszczyk i szybko przeklikałam się w innym kierunku - ostatecznie proszę do mnie machać 2 września o 12:35 oraz w okolicach 17:50 18, pewnie będę przelatywać przez miasto.
[2] Jako osoba z małą wyobraźnią nie odczułam jakoś specjalnie zagrożenia związanego z atakiem na WTC. Znajomi mocno panikowali, mimo że nikt z ich bliskich nie był akurat w okolicach Nowego Jorku, wieszczyli, że "it's the end of the world as we know it" i że jutro już będzie zupełnie inaczej. Ta ostatnia opcja spodobała mi się o tyle, że przestałam wykonywać obowiązki służbowe, stwierdzając leniwie, że skoro świat się kończy, to nie ma sensu, żebym pisała ten kawałek skryptu, jedynie w ramach troski ogólnoludzkiej wysłałam e-maila do kołorkerów aktualnie przebywających w Nowosybirsku, żeby wracali w miarę szybko, bo potem może już nie być jak.
[3] No jak rany, nie wiem, kto germańskim oprawcom z lufthansy tłumaczył komunikaty na polski, ale zrobił im kawał niedobrej roboty. Zaatakowało mnie najpierw, że "Nie należy stosować polskiej trzcionki", a potem zostałam dobita potwierdzeniem przy checkboksie: "Rozumię, iż w każdej chwili mogę wycofać swoją zgodę przez swój osobisty profil użytkownika na stronie programu Miles & More". Poczułam się jak podczas podpisywania zeznań na komisariacie przy okazji zgłaszania kradzieży telefonu, kiedy to pani w mundurze dała mi do złożenia autografu kartkę, na której niegramatycznie i z błędami stało zapisane, że był telefon i nie ma. Czy to jest poświadczanie nieprawdy?
EDIT: Przeklikałam się przez notkę jeszcze raz, bo koślawa wyszła.
Wiele rzeczy kojarzy mi się z muzyką. Pewnie każdemu. Ale ja mam takie na sztywno przypisane skojarzenia, coś jak "grają naszą piosenkę". Idąc latem przez rozgrzane ulice słyszę w głowie "Summer in the City" Cockera. Na widok żółto pomalowanych kostek bruku włącza mi się piosenka z Czarnoksiężnika w Krainie Oz. Na placu Mickiewicza słyszę, że "Przy placu obok dwóch krzyży pędzą szemrane auta" Piżamy Porno. Dzisiejsza podróż do Puszczykowa[1] (no, duże słowo "podróż", 16 minut z Poznania, ale ze względu na stresujące warunki[2] pozostanę przy tym określeniu) sponsorował mój ulubiony podróżny Grechuta:
lecz kiedy pociąg nadjechał
i stał na peronie zdyszany,
ktoś spytał: „więc dokąd jedziemy”,
usłyszał: „na razie wsiadamy”
[1] Ja to nawet do Puszczykowa nie umiem pojechać. Bo w zasadzie to powinnam była do Lubonia (gdzie czekała na mnie W.), ale ponieważ w rozmowie padło Puszczykowo, to nie dość, że pojechałam dalej, to jeszcze wysiadłam nie na tej stacji, bo są dwie. Po co takiemu Puszczykowu dwie stacje? Na korzyść zwiedzania - stacja naprawdę ładna, tylko nie ma gdzie usiąść.
[2] Pociągi osobowe powinni zostać zakazane przez Unię. Podobnie jak paplająca idiotka, która całe 16 minut trąbiła na zmianę średnio zainteresowanej (uwaga dla panów: ładnej - piegowatej i z fajnymi okularami) koleżance i chyba równie średnio zainteresowanym abonentom telefonii komórkowej, że: nie zdała egzaminu, bo głupi wykładowca powiedział, że chociaż zastanawiał się, czy jej nie dać wpisu, to jednak nie dał, w związku z czym jest wściekła, ale ta największa wściekłość już jej przeszła, ale i tak widać, że jest wściekła, prawda? Dobrze, że podróż trwała 16 minut, bo po półgodzinie bym ją udusiła.
Podjęłam dziś heroiczną próbę uprasowania sukienki. Nie żeby po tym moim prasowaniu była dużo gładsza, ale przynajmniej zwierzyna ucieszyła się z kocyka na podłodze i zaraz po schowaniu żelazka zaległa. Sukienkę prasowałam w celu ślubu kolegi P. (innego P.), co to przez ostatnie kilka lat regularnie narzekaliśmy, że taki fajny facet, a nie bierze ślubu. I zupełnie znienacka, dzień po tym, jak sobie z niego po raz kolejny żartowałam, że mógłby zrobić imprezę, sukienkę sobie kupię, a jemu prezent, poinformował wszystkich lakonicznie, że jak już bardzo nalegamy, to jutro o 14. I zaiste, wziął i się ożenił. Lubię śluby.
Na Deptaku opodal rynku były zabawne kafelki (jak w Taipei), a więcej zdjęć poniżej.
Na pierwszy rzut - Rogalin. Upał, ale dużo drzew. Kaplica, w której nawet ostatecznie mogłabym wziąć ślub, acz niekoniecznie pod wezwaniem księdza katolickiego (ciekawe, czy i za jakie pieniądze można by wynająć do odprawienia niekoniecznie bardzo pogańskiego obrzędu).
Puszczykowo w przeciwieństwie do Baranowów czy Przeźmierowów ma urok - widać, że dacze, wille i hacjendy budowali typowo wypoczynkowo-weekendowo-rekreacyjnie przedstawiciele zamożniejszej klasy poznańskiej. Zielono, a Muzeum Arkadego Fiedlera oznaczone ładnie strzałeczkami. Malutkie, ale przyjemne - repliki południowoamerykańskich rzeźb, cała ściana różnych wydań książek, motyle, maski, zdjęcia. W ogrodzie metalowa piramida w skali 1:23 (podobno czyni cuda, jak się wejdzie do środka posiedzieć) i replika Santa Marii w skali 1:1. Wielkość statku wzbudza straszny podziw dla kilkudziesięciu ludzi, którzy płynęli przez ocean łodzią długości 20 metrów i szerokości siedmiu; jest klaustrofobicznie mały. W ogrodzie grzał się przyjazny bokser.
W plenerze nie rzuciła się jakoś żadna restauracja, skończyło się na greckim Mykonosie na placu Wolności. Za półmisek meze[1] oddam kebaby, sałatkę z wiadra i kotleta panierowanego.
[1] W zależności od wizyty są oliwki, dolmadakia, różne sery, nadziewane papryczki, czasem grillowana cukinia, suszone pomidory, anchois czy twardy, ciekawie smakujący ciemny chleb. I obowiązkowa przekąska z grzanką. Przejechałabym się do Grecji na kilka dni.
A poza tym już po weekendzie, nad czym ubolewam, bo krótki taki. Do Krakowa pojechaliśmy na koncert technoszitu (jak to określiła znajoma usiłująca odsypiać kaca na dworcu obok), czyli Underworld. Faunką nie jestem, zimno było okrutnie (na tyle, że gęsia skórka na łydkach bolała mnie jak nie wiem co), ale wzrokowo odwalili kawał dobrej roboty z podświetlanymi i nadmuchiwanymi patyczkami wielkości ładnych kilku metrów. Dodatkowo bardzo wzruszał mnie pan wokalista (51 lat) aka frontmen, biegający po scenie w srebrnej marynarce z cekinami i wyginający śmiało ciało. Mnie by się nie chciało, ale doceniam.
Kraków jest dziwny. Czasem dziwny w fajny sposób - na przykład z typowo austro-węgierskim podziałem na numerowane dzielnice i budapesztańską architekturę. Czasem dziwny zaskakująco - poszliśmy na obiad do Dworku Białoprądnickiego.
Dworek urokliwy, dookoła park i przestrzeń piknikowa, ale schody (szody, jak wyjaśniał dzisiaj w Trójce Mann, bo przecież się nie mówi "s-hengen", tylko "szengen") zaczęły się już przy menu. Po menu trzeba zejść do knajpy w piwnicy, gdzie można się było też dowiedzieć, że kelnerzy niechętnie wychodzą z budynku, więc zamówić i po części transportować do stolika trzeba samemu. Spożywka ciekawa, ceny przystępne w stanach średnich, to, co ludzie opodal mieli na talerzach, pachniało i wyglądało zachęcająco. Zamówiliśmy, uiściliśmy, dostaliśmy do ręki napoje, bo klient z napojami da sobie radę do stolika mimo schodów. Po czym z okienka kuchennego na tyłach parku, gdzie siedzieliśmy, dobiegło donośne "no ale nie ma sernika", co nas nieco zdziwiło, bo jak raz za sernik zapłaciliśmy. Poszliśmy z kolegą poindagować, panie kasowe najpierw twierdziły, że: a) sernika nie ma, b) jak zapłacony, to dla pana jest, c) ale pan to nie u mnie zamawiał, więc nie ma, chyba że u Beatki; Beatka, u ciebie zamawiał? nie? no to nie ma. Po czym znalazła się pani, co to u niej zamawialiśmy i autorytatywnie stwierdziła, że nie ma i może być szarlotka. Ciepło było, okoliczności przyrody urocze (na "b" były bzy i barwinki, na "m" mlecze, a na "s" stokrotki), po okolicy szlajał się czarny gruby kot, więc każdą kolejną krakowską dziwność witaliśmy z niejakim rozbawieniem. Spożywka się pojawiła (szarlotka była na ciepło, więc przyszła z daniami panią kelnerką, bo ciepłe jednak kelnerzy noszą), zjadliwa jak najbardziej, zwłaszcza szarlotka. Ale ogólne poczucie zabawności pozostało.
Otarliśmy się o historię, bo nocowaliśmy w hostelu na ulicy Szlak (w tom tomie występującej jako Szlak Kolejowy, co nas nieco zmyliło) naprzeciwko domu, w którym mieszkał Piłsudski. Pewnie żadna rewelacja, bo znając życie mieszkał w kilkunastu miejscach, ale przy porannej herbacie (kto wymyślił, żeby śniadania dawali do 9) jakoś mnie to pozytywnie nastroiło. Hostel Guesthouse24 taki sobie (da się przespać, ale price to performance ma słaby), poddasze w wyremontowanej kamienicy, śniadania nie dostaliśmy, bo w Krakowie jadają tylko do 9 rano. A że padało, to już nam się nie chciało oglądać więcej dziwnych rzeczy w Krakowie i pojechaliśmy do Hanki. Co było bardzo, mimo niechęci kotów do zacieśnienia z nami jakichś szerszych stosunków i ja bym chciała jeszcze.
Z innych dziwności, nie tylko krakowskich:
I pewnie nikogo nie zdziwi, że nie chce mi się jutro do pracy. No bo nie chce.