Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Listy spod róży

Wielkopolska w weekend - Wąsowo

... albo "Mamo, jedziemy na bibak?".

Wielkopolska jest krainą zaskakujących nazw miejscowości. Od biedy jestem w stanie zrozumieć skąd obok miejscowości Nowy Tomyśl wziął się Wytomyśl (proste, ktoś jechał i zobaczył zasłonięty początek tablicy, bo przecież nie ma miejscowości "No", sugerującej rozłam w gminie). Ale kto (i jak) wpadł na pomysł nazwania miejscowości Kozie Laski? (I żeby miejscowości, węzeł na pobliskiej A2 nosi dumnie nazwę Kozielaski, więc chyba lokalny specjał, nie wiem).

Bo to że Wielkopolska to kraina malowniczych płaskich widoczków i pałacyków, to wiadomo. Do Wąsowa warto jechać przed 16, bo o 16 zamykają małe zoo, w którym - pal diabli zwierzęta do oglądania - można się zakumplować z oswojonym beaglem. Z powodu hulaszczego trybu życia mojego dziecka (a przynajmniej tak to sobie tłumaczę, bo przecież nie dlatego, że musiałam odbyć rano i wczesnym popołudniem dwie drzemki, skąd) się nie zakumplowaliśmy, bo przyjechaliśmy już w porze późnoobiadowej. Menu w Wąsowie jest krótkie, ale przyzwoite. Można jeść w zabytkowych salach, na ciepłej werandzie ze strony wschodniej i na słonecznym tarasie, wprawdzie ze zwiniętą trawą (może do malowania), ale i tak jest tam najbliżej do poczucia spokoju z latte w ciepłych promieniach popołudniowego słońca, mimo że dzień raczej chłodny jak na lato.

Z wad - typowo polska przypadłość, czyli trzeba wiedzieć gdzie się jedzie, żeby trafić. Na trasie Poznań-Pniewy brak jakiejkolwiek tablicy sugerującej, że można. A szkoda. Szkoda też, że tuż obok, w Posadowie, niszczeje "zabezpieczony" pałac w pięknym parku.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 21, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tagi: wąsowo, polska - Komentarzy: 1


Beżowo i szaro

Kraków mnie nie uwiódł. Ale i nie zniechęcił. Nie jestem pamiętliwa i wybaczę niedługo, że cały czas padało, a jak już przestało padać, to byłam zbyt zmęczona trenowaniem zwinności i piciem kolejnych kaw (które powstrzymywały mnie przed powrotem do łóżka), żeby gdziekolwiek iść. Więc.

Mimo wcześniejszych nielicznych i wyrywkowych wizyt w Krakowie, okazało się, że mam w głowie plan centrum (a koło Starbucksa przeszłam mimo, bo jestem ciapa). Wiem, gdzie Kleparz, gdzie Brama Floriańska i którędy na Rynek. Po wąskich, szarych uliczkach, Rynek pozwolił odetchnąć przestrzenią, nieliczne ogródki niknęły na płaszczyźnie bruku. O 19 zabrzmiał hejnał, kiedy w ogródku restauracji Europejska piłam gorącą herbatę Paris, grzejąc się w cieple lamp. Nie odkryłam magii, ale miły letni wieczór, nawet przetykany przelotnymi deszczami, jest miły.

Kilka notatek na przyszłość: jak się chce dziecku wysłać pocztówkę, to trzeba albo jechać ze znaczkiem, albo wiedzieć, gdzie jest poczta. Nie znalazłam estetycznie nieobrzydliwej pamiątki z Krakowa - a przecież ładnego metalowego Smoka Wawelskiego by można bez problemu zmajstrować. Zabrakło mi rozeznania w kwestii sympatycznych restauracji i pewnie przeszłam obok kilku, w których było warto. I już tak zupełnie na marginesie - straciłam chyba umiejętność samotnego cieszenia się światem. Muszę z kimś. Choćby po to, żeby zapytać, czy smakuje.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 16, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: polska, krakow - Komentarzy: 2



Kraków - Ogród Botaniczny

Dzień zaczął się od dylematu: iść spać czy - mimo ulewy - wyprowadzić nikonka na spacer. I wierzcie mi, decyzja była trudna. Duch ochotny po raz kolejny wygrał z ciałem mdłym (może to wpływ tego, że całe przed- i popołudnie spędziłam nad rozważaniami nad ideą realizowania zadań w celu ich zakończenia, a nie pracy jako takiej). Ale choć ubłociłam pantofelki i zmokłam, to nie zmarzłam, bo deszcz był prawie że tropikalny i pasował do przymglonej, chłodnej zieleni ogrodu. Mała oranżeria z sukulentami i storczykami; obstawiona przez nadmiernie poważnych młodych ludzi ze sztalugami, a w środku pachniało liśćmi i egzotycznymi kwiatami. Na zewnątrz, już w słabiej lub bardziej padającym deszczu, przechodziłam przez zielone tunele z liści, schylając się do kryształowych kropel na pajęczynie i do subtelnych płatków w odcieniach od bladej żółci do ciemnej fioletu. Żal tylko, że irysy zdążyły przekwitnąć, bo zauroczyły mnie nazwy odmian przy pozostałościach irysowego stada - Dot and Dush, Pixi Dixi, Heart Breaker, Shery Poetry, Glacier Kiss, Dusky Challenger czy All That Jazz (brzmią jak nazwy lakierów do paznokci OPI). Wspominałam, że chcę ogród z irysami?

I smutno mi się zrobiło, kiedy zobaczyłam mnóstwo ślimaków - i niskopiennych, i wysokogórskich - bo wiem, że Maj byłby zachwycony, gdyby tu był.

(Zdjęcia tymczasowe, będzie więcej).

GALERIA ZDJĘĆ.

PS Nie czepiam się, ale w Poznaniu jednak taksówkarz nie zaczyna small-talku od "A ceny to w Pani mieście są niższe niż tutaj"?

Napisane przez Zuzanka w dniu środa czerwca 13, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: polska, krakow, ogrod-botaniczny - Komentarzy: 1


Nie lubię latać sama

Brakuje mi zawsze kogoś, komu mogę pokazywać blask słońca zza chmur, mgłę w zagłębieniach między pagórkami i odbicie nieba w jeziorach. Do niedawna brakowało mi tylko TŻ, teraz do tego dochodzi jeszcze tęsknota za trzyletnim zachwytem ("ja też jecę siamojotem!"). Pierwszy raz rozstałam się z córką na dłużej niż kilka godzin (nie licząc jednej nocy w Budzyniu, ale wtedy jeszcze była malutka). I pewnie jej będzie łatwiej, znowu.

OLT mnie zdziwiło pozytywnie, bo dali chusteczkę, tortillę (z kurczakiem, wybór dla wegetarian był chyba tylko jak w Aeroflocie[1]) i kawę. I hiszpańskiego pilota, który leciał małym ATR-em gładko jak po szkle.

[1] Czy chce pan obiad? - pyta stewardesa. A jaki jest wybór? - zaciekawia się pasażer. Tak albo nie - wyjaśnia stewardesa.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek czerwca 12, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja - Komentarzy: 2


I Ty możesz odwiedzić mojego senatora

Jasno zapowiedzieliśmy, chyba po raz pierwszy, że jedziemy na wycieczkę. Że będzie statek. I na pewno spotkamy w muzeum jakiegoś pieska. I chociaż cały dzień chmurom się zbierało na deszcz, z pleneru uciekaliśmy do samochodu i do budynków, to był i statek, i przyjacielski piesek. Byliśmy już w Muzeum Arkadego Fiedlera w czasach przedmajutowych, ale wizyta z dzieckiem daje zupełnie nową jakość. Kiedy ma się niespełna metr wzrostu, repliki pomników z Wyspy Wielkanocnej wydają się jeszcze większe, replika Santa Marii bez wątpienia wystarczyłaby na przemierzenie oceanu, a i tak najfajniejszą sprawą jest mała kudłata szczotka, która obwąchuje i której można podawać patyki do obgryzania. I w końcu można zapytać, czy się podobało. I usłyszeć, że tak.

GALERIA ZDJĘĆ.

Jakby ktoś szukał, to muzeum mieści się na rogu ulicy Fiedlera i Słowackiego. Wstęp do ogrodu i na wystawy zdjęć - 9 zł dorośli, 8 zł dzieci (małe nie płacą). W piramidzie w ogrodzie można dostać napoje (w tym specjalnie naenergetyzowaną w piramidzie wodę) i przekąski.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 2, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tagi: puszczykowo, polska - Skomentuj