Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o JFDI

#robotakochagłupiego

Co jakiś czas mam przypływ kreatywności, który owocuje znalezieniem sobie czegoś upierdliwie długotrwałego do roboty. Tym razem, znęcona serwisem internetowym, w którym podaje się link do instagrama, a serwis zwrotnie wysyła zdjęcia w uroczym formacie 10x10, wymyśliłam sobie, że zacznę wreszcie robić odbitki zdjęć, których mam miljon i jeszcze trochę. I nie że zrobię odbitki i spocznę na hamaku, tylko zrobię przegląd zdjęć zstępnej, wybiorę po 4 z każdego miesiąca, osiągając ładnie parzystą liczbę 48 zdjęć rocznie i dwóch albumach zgromadzę tyle materiału, że nie będzie wstydu, jak przyjdzie potencjalny narzeczony. Idąc od współczesności, jestem aktualnie na 2012, 4 lata przede mną.

Żeby nie było, że tylko młodzież - część zdjęć wylądowała na ścianie w gabinecie, a część - 15x15 - czeka na eleganckie ramki z passe-partout, żeby trafić do salonu. Bo kto bogatemu zabroni.

Notka zawiera lokowanie produktów, ale - ubolewam - nie jest sponsorowana.
Zdjęcia i albumy - kwadratove.pl
Przyklejki - Henzo, np. z allegro
Ramki - allegro

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek kwietnia 4, 2017

Link permanentny - Kategorie: JFDI, P jak Posesja, Fotografia+ - Komentarzy: 1


DIY albo DIWYD [... With Your Daughter]

Nie umiem takie pięknie jak Kaczka opisywać żmudnego procesu kreacji, który prowadzi do zaskakująco estetycznych rezultatów, ale już po roku od przeprowadzki zostałam bohaterką we własnym domu. Koszt niewielki - pudełko szpachli do drewna, pudełko farby, wałek do malowania, klocek z papierem ściernym i pozyskana z TŻ-owej skrzynki narzędziowej szpachelka (wielorazowa). Obiektem bohaterstwa domowego padła eks-szafka biblioteczna, sprezentowana przez E., która poprosiła o zachowanie anonimowości.


Jakkolwiek chciałam podzielić się wysypaną drobnym żwirem i klockami lego drogą do sukcesu, to wszystko poszło zaskakująco prosto. Ubytki się wyszpachlowało, przygładziło glanc-papierem, z dużym wsparciem nieletniej bardzo równo udało sie całość pomalować. Problemem okazały się jedynie tzw. card holders, czyli te rameczki, w które się wkłada karteczki z opisem zawartości, ponieważ mylnie zakładałam (jak to bez wizji lokalnej), że są przymocowane na śrubeczki, się odśrubuje, pomaluje front, a potem się przyśrubuje z powrotem. W efekcie, ponieważ TŻ odmówił delikatnego wyjmowania 40 małych gwoździ bez strat dla ramek, srebrne ramki również zostały bladofioletowe.







Emalia: Colours/Castorama [2019 - link nieaktualny]
Gałki: Home&You, Castorama, Lookah, Zara Home.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 21, 2016

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, JFDI, P jak Posesja, Maja, Fotografia+ - Komentarzy: 5


Co robię, kiedy nic nie robię

Wprawdzie za oknem słupek pokazuje nawet 33 stopnie, ale przetwarzam (ponad 6 kilo rabarbaru i 2,5 kg truskawek, ale tu sytuacja jest rozwojowa, bo babcia I. wjechała wczoraj z ponad 2 kilo w prezencie). Dziś za to w drodze na lekcję hiszpańskiego pękło niebo (wielokrotnie) i na trzecie piętro weszłam z przemoczonymi sandałami w rękach w roli miss mokrego podkoszulka, spódnicy i wszystkiego. Albowiem mam takie marzenie, żeby mówić tak jak bohaterki Almodovara, tylko jeszcze muszę się nauczyć gestykulacji. Wszystko Wam opowiem, tylko niech ktoś mi potrzyma arbuza. Hiszpański mnie nie zniechęca względną regularnością, podobieństwem słów pisanych do wymawianych (chociaż, oczywiście, są wyjątki), związkami z łaciną i angielskim. Niewiele jeszcze rozumiem z dialogu, ale sytuacja jest rozwojowa. Na wakacje jadę do Grecji, będzie jak znalazł.

Na balkonie rzodkiewka poszła w liście, słonecznik trochę niedomaga, za to z poziomki jest kilka owoców codziennie. Nie wiem, jak smakują, nie miałam okazji spróbować.

Nie mogłam się oprzeć mikroksiążeczce z "Łacińskimi przysłowiami po naszymu" i będę od dzisiaj wzbogacać moje notki o zgadywankę (chyba że mi się to znudzi, wtedy nie), co to za łacińskie przysłowie. Dziś łatwe i wyjątkowo w temacie aktualnym:


Matka smaż, póki masz!

Wracam czytać "Sagę rodu Forsythe'ów", ciutek rozczar po latach, ale miewa smaczki. Niebawem Anglia. Mam nadzieję, że trafię akurat na te trzy dni lata w tym roku.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek czerwca 10, 2014

Link permanentny - Kategorie: Czytam, JFDI - Komentarzy: 7


Sezon na szparagi

Przełamując własne lenistwo (a wierzcie mi, nie chciało mi się[1]), trzymając się zasady JFDI, wyszłam z domu wieczorem. Na randkę ze szparagiem. Jakiś czas temu zapisałam się na warsztaty kulinarne w restauracji "Dąbrowskiego 42". Restauracja mieści się w pięknym zabytkowym budynku, pokrytym drewnianym szalunkiem, który przez wiele lat niszczał zaraz obok rynku Jeżyckiego, aż wreszcie został wyremontowany (i nie powstał w nim bank, czego się można w Poznaniu spodziewać). Do tej pory bywałam tylko w restauracji; tym razem wspięłam się na trzecie piętro. Warsztaty były przygotowane świetnie - sala jest dość jasna, na środku duża wyspa (starczyło miejsca dla 12 osób) z nożami, kuchenkami, naczyniami i toną szparagów. Bo ze szparagów miała być zupa, tarta, sałatka i szparagi zapiekane. Warsztaty prowadził szef kuchni z hotelu Sheraton, Krystian i - mimo moich obaw, bo pierwszy raz i przecież nie może być AŻ TAK sympatycznie - było świetnie. Wprawdzie ostatecznie przekonałam się, że jednak nie chcę mieć restauracji i być pełnoetatowym kucharzem, to dzięki wspólnemu gotowaniu z profesjonalistą przestałam się bać ciasta kruchego, chociaż to nie ja gniotłam, zdecydowanie lepiej wychodziło mi krojenie, kroić mogę bez oporów. I mieszać sos.

Jest coś przyjemnie pierwotnego we wspólnym gotowaniu. Podsuwanie sobie składników, drobne rozmowy nad garnkiem, czytanie receptur ("ile to jest 0,01 kg mięty?"), zaglądanie sobie w talerze i różnice w daniach mimo identycznego sposobu przygotowania. Wprawdzie najbardziej lubię dania małoskładnikowe (może dlatego najbardziej mi się spodobały szparagi w szynce serrano i z sosem orzechowym), ale jest niesamowicie fascynujące przechodzić przez poszczególne etapy skomplikowanego i czasochłonnego przepisu, kiedy nigdzie się nie spieszysz, a na samym końcu dostajesz do złączenia kilka elementów i nagle masz danie.

Zabawne jest to, że nawet w wielkim mieście, spotykając kilkunastu nieznajomych, okazuje się, że człowiek niespecjalnie jest anonimowy, kiedy wyjaśni, że najpierw pracował przy jednej megabudowie (zwanej lejem po bombie), a potem przeniósł się służbowo w drugie rozkopki, to już wszyscy wiedzą, gdzie pracuje. I, mental note to self, wizytówki nosić i przy pogodzie.

Więcej zdjęć z warsztatów na stronie "Akademii 24".

[1] Całe moje życie to nieustająca walka ze sobą. Najchętniej nie wychodziłabym z łóżka (chyba że w ciepłych krajach, wtedy bym wychodziła, żeby iść na hamak i spać na zewnątrz).

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 23, 2013

Link permanentny - Kategorie: JFDI, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 2