Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
W Sylwestra i Nowy Rok obejrzałam "Wonderwoman". To już wiele mówi o tym filmie, skoro po powrocie z fotografowania fajerwerków, oboje z TŻ zgodnie stwierdziliśmy, że skończymy jutro (na korzyść dwóch odcinków Friday dinner night). Sielankowa wyspa z Amazonkami. Diana ukradkiem, wbrew woli swojej matki, przygotowywana do roli wojowniczki; przy okazji zna wszystkie języki świata oraz klasyczne dzieła filozofów. Kiedy podczas treningu przypadkiem odkrywa, że ma supermoce (jak skrzyżuje ręce, to robi ponaddźwiękowe bum!), zdejmuje z wyspy zasłonę zapomnienia i niebawem na wyspę trafia amerykański rozbitek w samolocie (oczywiście przystojny i błękitnooki), a za nim niemieccy żołnierze. Wprawdzie Amazonki odpierają atak, ze stratami, ale Diana podejmuje decyzję, że uratuje i wyspę, i cały świat, zabijając Aresa, który powoduje wojny (w tym właśnie trwającą I wojnę światową). Oczywiście tak jak wszyscy są zgorszeni, że nieucywilizowana Amazonka w Londynie nie umie nosić falbaniastej sukni i jest nieskromna, tak nikt nie dziwi się, że nosi na plecach supermiecz, a na polu bitwy biega w mini i skórzanym gorsecie. Oraz nie imają się jej kule. Na wojnie, jak to na wojnie - giną cywile, nie da się uratować wszystkich, czasem trzeba wybrać mniejsze zło, co Dianie jest trudno zrozumieć. Skracając fabułę, Diana okazuje się być kimś więcej niż córką królowej Amazonek (nie, imię tego oczywiście nie zdradza), i wprawdzie zabicie Aresa nie wprowadza świata w stan permanentnego pokoju, ale dziewczę przyjmuje imię Wonderwoman, żeby w razie czego reagować na zło.
No nie jest to bardzo zły film, czasem nawet zabawny, ale niestety jednocześnie pełen patosu i ogromnie naiwny. I pełen klisz - bohaterski Amerykanin, ekipa wyrzutków po przejściach na drugim planie, Zły Generał z Jeszcze Gorszą Demoniczną Pomagierką, absolutna niezgodność z jakąkolwiek wiedzą historyczną przy jednoczesnym udawaniu, że to "nasz świat". Oraz - co najgorsze - jest nudny.
Za to "Aquamana" łyknęłam wczoraj jak pelikan świeżą rybkę. Mimo że fabuła jest absolutnie pretekstowa i wtórna (syn wychowywany w ukryciu wraca po latach, a że jest prawy, wyjmuje ze skały miecz i pokonuje tego nieprawego, a pokój panuje na świecie) i logika wielokrotnie siada (superbohater, którego się żaden ludzki metal nie ima, jest gęsto wytatuowany lub łódź podwodną da się wynurzyć za pomocą megasiły w kilkanaście sekund bez szkody dla zawartości i nie zatonie po odjęciu siły), to jest to film absolutnie śliczny graficznie, zabawny i ma mnóstwo smaczków. Ośmiornicę grającą na perkusji. Fantastycznie odrobioną Atlantydę. Krakena. Rosyjskich matrosów. Nieco tylko zerżniętą z Indiany Jonesa Tajemniczą Świątynię ze zjeżdżalnią i szkieletami. Jądro ziemi z wymarłymi gatunkami, prawie jak u Verne'a. A, do tego ma jeszcze głównego bohatera, granego przez Jasona Momoę. Nie będę wklejać zdjęć z filmu (poszukajcie sobie, chyba że macie słabe serce). Wkleję za to trochę fajerwerków. Wszystkiego dobrego w 2019.