Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Summer in the city

Mimo że marzec jest mocno przedwiosenny, a pogoda co najmniej kapryśna, da się zrobić, żeby chociaż przez kilka chwil było jak latem. Co trzeba zrobić?

  • Ponegocjować z pogodą. Da się, a do tego wszystkie chwyty dozwolone. Można obiecywać, szantażować, prosić, kazać i namawiać. Po orkanowym weekendzie, który zawierał buro-szare burze, deszcze i łomoczący wiatr, dało się załatwić z pogodą śliczny poranek. Zimny i wietrzny, ale ze słońcem. Negocjacji nie starczyło na długo, bo już przed 12, kiedy wracałam do domu, zrobiło się szaro i brudno, ale misja była osiągnięta.
  • Dobrze jest udawać turystę. Niekoniecznie niemieckiego w tyrolskich szortach, francuskiego w berecie czy amerykańskiego mówiącego koniecznie z chicagowskim akcentem. Wystarczy wybrać sobie jakieś nowe miejsce, w którym się jeszcze nie było w tym momencie tygodnia (nb. rozwiązałam problem poniedziałkowej frustracji - najlepszym lekarstwem jest powstrzymanie się od pracy w poniedziałek, ba - nawet lepiej - w ogóle nie pojawienie się tego dnia na stanowisku służbowym; od wtorku zdecydowanie łatwiej zacząć, a i świadomość, że do weekendu są tylko cztery(*) dni, daje niebagatelnego kopa w organizm), można mieć aparat, żeby zachować trochę wspomnień do pokazywania w domu, jak to turyści mają w zwyczaju. Dodatkowo tylko turyście chce się pojawić w centrum miasta kolo 10 rano w Polsce bez żadnego widocznego powodu (trochę oszukałam, akurat tak mi pasował termin do okulisty(**)).
  • Znaleźć przyjemną knajpkę, w której serwują śniadania i usiąść tak, żeby widzieć światłom wpadające przez okna. W moim przypadku padło na Caffe Weranda na Świętosławskiej 10. Zazdroszczę ludziom, którzy mogą sobie częściej w poniedziałkowy poranek wyskoczyć na dobre śniadanie - z badań próbki statystycznej wyszło, że zazdroszczę studentom ASP, matce z córką i bardzo rozrywkowym paniom w wieku post-balzakowskim i w berecikach (niekoniecznie moherowych). Śniadanie w Werandzie nie jest tanie (zestaw śniadaniowy od 12 do 16 zł plus czajniczek z herbatą od 6 do 12 zł), ale warto. W zestawie wiejskim jest świeża bułeczka, masło, dżemik wiśniowy, góra twarogu z ziołami, dodatkową bazylią w liściach i zielonym ogórkiem i odrobiną winogron. Do tego cynamonowa herbata ze świeżą miętą w filiżance (dzień dobry, mam na imię Zuza i tak jak Hanka jestem uzależniona od mięty). Są inne zestawy, całe multum kaw i herbat, desery, sałatki i dania na bardziej ciepło w sensie grzanki. I można sobie leniwie siedzieć, jeść i zastanawiać się, co takiego zabawnego ma się ochotę zrobić firmie supportującej mobilet.pl(***).

  • Kupić sobie coś ładnego. Ponieważ czuję się zaniedbywana przez męża, który wyjechał za taką naprawdę w cholerę daleką zagranicę, należą mi się prezenty. W ramach prezentów padło na naszyjnik z czarnych koralików, zestaw tulipanów i żonkili z Rynku Bernardyńskiego oraz ze wspomnianego rynku zestaw świeżych warzyw, które zapewne są pędzone na jakiejś dzikiej chemii przez chińskie dzieci trzymane w szklarni dla podniesienia temperatury, ale frankly, dear, I don't give a damn. Dobre z sosem vinaigrette leniwie nalanym z buteleczki firmy Kuhne. Na wszelki wypadek dodam, że zakupy na poprawę humoru należy wykonywać na samym końcu (chyba że jest to droga, acz drobna biżuteria), bo standardowo skonstruowany człowiek ma tylko dwie ręce, więc jeśli w jednej ma aparat, drugą usiłuje zapanować nad szalikiem powiewającym na wietrze (to już było chwilę potem, jak człowiek ten szalik zgubił w sklepie z biżutami, ale wrócił i znalazł) i usiłuje do tego jeszcze trzymać zjeżdżającą z ramienia torbę, reklamówkę z warzywkami i bukiet kwiatów, to jest to nieco karkołomne.

  • Najfajniej mieć do tego towarzystwo, bo o wiele sympatyczniej jest pokazywać różne napotkane cudności/koszmarki(****) - a to czarne koty w podwórzu z knajpą vege, która nie serwowała śniadań, więc fi donc, a to pannę odzianą z wyrafinowaną elegancją, która zapomniała odlepić z podeszwy kozaczków naklejki z ceną, a to mozaiki ułożonej z kamyczków na rogu ul. Mokrej. No ale jak nie ma, to nie.

(*) Trzy, bo w piątek też mam urlop. Zapewne podczas piątkowego urlopu też wysnuję jakąś teorię na ten temat. Albo nie.

(**) Long story short, wprawdzie zakładowy okulista nie dobiera szkieł kontaktowych, ale oznajmił, że to co najmniej dziwne, że mam plusowe cylindry i w nich widzę i dobrał mi zupełnie nowy zestaw dioptrii, rezygnując z cylindra na jednym oku, w których również widzę jak sokół z nieco słabszym wzrokiem. Optyka is craaaazy.

(***) O tem potem.

(****) Niepotrzebne skreślić.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 3, 2008

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 3

« Orkan idzie - Mobilet ssie »

Komentarze

Void

Dobre śniadania w Kraku dają w Pierwszej Knajpie na stolarskiej czy jak im tam, tej takiej z długą nazwą. Pajda chleba wiejskiego z porządną wkładką plus smakowa herbatka = 8 PLN. Nic ino wziąć dobrą kobiałkę do towarzystwa (co zresztą poczyniłem) i patrzeć jak czas radośnie przecieka przez palce, a oprogramowanie przecie pisze się samo ;-P

wonderwoman

i wychodzi na to, że do szcześcia potrzeba nam mniej pośpiechu. nic tylko rzucić pracę i dać się łaskawie utrzymywać przez TŻ ;-)

Zuzanka

Negocjujemy. Ale mamy sprzeczne interesy, bo TŻ też ma ochotę być utrzymywanym ;-)

Skomentuj