Mijaliśmy ją przez lata w drodze na przystanek autobusu do miasta. Mieszkała (i mieszka) w okolicznym starym postpegeerowskim bloku, zwanym Manhattanem. Szczupła, z dość zniszczoną twarzą, trudno powiedzieć, ile ma lat (ale nie zdziwiłabym się, gdyby wyszło, że jest młodsza ode mnie), często z mężem pod rękę. Zwykle palili papierosy. Przez jakiś czas miałam wrażenie, że jest w ciąży, ale nie widziałam jej potem z wózkiem, więc może mi się wydawało (albo stoi za tym jakieś nieszczęście). Zwracałam na nią uwagę głównie dlatego, że źle się czułam w związku z sytuacją sprzed kilku lat. Dość świeżo po tym, jak się wprowadziliśmy, zadzwoniła do drzwi, oznajmiła, że jest naszą sąsiadką i poprosiła o pieniądze na chleb, mówiąc coś o pogrzebie teścia, gościach, że nagła sytuacja. Teraz już nie pamiętam, czy rzeczywiście nie miałam gotówki w domu (możliwe, rzadko miewam), czy wyglądała na osobę, której brakuje do flaszki, a nie do chleba - dość, że nie "pożyczyłam". Trochę gryzło mnie to przez lata za każdym razem, kiedy ją i jej męża spotykałam.
Wczoraj zaczepiła mnie, kiedy szłam na spacer. I poprosiła o złotydziesięć, informując, że nie zamierza mi wciskać kitu, że to na chleb, bo tyle jej do paczki papierosów brakuje. Za 2 zł kupiłam sobie po latach czyste sumienie.