Więcej o
Oglądam
Łatwo się wzruszam, zwłaszcza teraz, jeśli film jest o tym, że jest dziecko. W zasadzie fabuła jest pretekstowa - 16-letnia Juno próbuje, jak to jest z życiem erotycznym i bach, zachodzi w ciążę, decyduje, że dziecko urodzi i odda do adopcji. I przez tę fabułę podchodziłam niechętnie, co było z gruntu niesłuszne. Film jest niesamowicie kojący - ślicznie filmowany, błyskotliwy dialogowo, ze świetnym soundtrackiem i ciepły. Taki comfort food dla głowy, jak chyba wszystkie Sundance-podobne filmy. Sytuacja, w której normalnie wszyscy przegrywają - 16-letnia młoda matka, chłopak, z którym dziecko poczęła, na próżno starające się o dziecko małżeństwo, zaskoczeni sytuacją rodzice Juno; tutaj okazuje się, że każda sytuacja ma wyjście. Juno jest inteligentna, rozważna, ma wszystko poukładane i czasem okazuje się, że jest o wiele bardziej dojrzała od dorosłych, którzy potykają się o własne wybory. Zgrabnie, choć nietypowo, rozwinięty jest wątek porozumienia między Juno a Markiem, adoptującym z żoną dziecko Juno (a ich dialogi o muzyce i słabych horrorach są urocze). Do tego film jest zwyczajnie lekki - bez moralizatorstwa, natrętności i zadęcia. Że bajka? Nie szkodzi. W życiu trzeba trochę bajki.
I aktorzy - śliczna i przekonująca Ellen Page, trochę słaby Michael Cera (który w zasadzie od czasów "Arrested Development" nie dorobił się niczego więcej niż zdziwionej miny), doskonały Jason Bateman i J. K. Simmons, a w tle cameo Rainna Wilsona.
Jak wspomniałam na blipie, chciałabym, żeby moja córka wyrosła na taką mądrą dziewczynę (a nastoletnia ciąża to wcale nie jest takie wielkie i ostateczne nieszczęście, jak mnie i moje pokolenie przekonywał świat).
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek listopada 11, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 4
Ja nie twierdzę, że francuska trylogia o szeroko uśmiechniętym marsylskim taksówkarzu i pechowym policjancie to kino wybitne, ale jest to kawałek zabawnej komedii sensacyjnej. Przypadkiem trafiłam na wersję amerykańską w telewizji i jednak można zarżnąć taki zgrabny scenariusz. Nie ma taksówkarza, jest poprawna politycznie czarnoskóra taksówkarka Belle (fantastyczna Queen Latifah, ale ona sama filmu nie zrobi). Zniknął wątek z narzeczoną taksówkarza (z przyczyn oczywistych), a pałętający się na poboczach chłopak Belle nic nie wnosi. Żeby podgrzać atmosferę, napadów dokonywały seksowne modelki z najwyższej półki (Giselle Bundchen), a do wrzenia amerykańską widownię miała doprowadzić scena jak z boli.bloga, jak przestępczyni sprawdza namacalnie, czy seksowna, a jakże, policjantka nie ma broni. Trochę jeżdżenia po Nowym Jorku i nagle się film kończy. Słabe. Mega słabe, jak podliczyć te wszystkie pewniaki, które producenci do worka z filmem włożyli.
Obejrzałam też kątem oka "Superhero Movie", typowa pozycja #4morons. Parodia Spidermana, X-Men i Batmana w jednym, z Leslie Nielsenem w roli drugoplanowej i w typowych dla LN klimatach. Nieco fekalnie, dużo szybkich trupów, czasem śmiesznie, ale nie jest to coś, co koniecznie trzeba obejrzeć.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 24, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 2
Przypadkiem znalazłam na TV Polonia. Zgrabna obyczajówka o przyjaźni, wzmocniona świetnymi dialogami i zestawem czeskich aktorów, znanych z ekranizacji Viewegha czy filmów Zelenki. Trzej koledzy ze szkoły przyjaźnią się i dookoła ich przyjaźni toczy się życie - przychodzą żony i kochanki, pojawiają się dzieci, w tle tajemnice, kłótnie i rozstania. Kilka pytań: czy warto mówić najlepszemu przyjacielowi, że dziecko nie jest jego, a bezpłodnej żonie najlepszego przyjaciela, że jej mąż ma od lat kochankę i kilkuletnie dziecko? Czesi umieją na takie pytania odpowiadać bez moralitetów, pokazując przy okazji ładną, letnio-jesienną Pragę.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa października 13, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
Próbowałam, słowo honoru. Trzy pierwsze odcinki były śmieszne. Historia amerykańskiego highschoola w oczach nauczycieli: seksowny nauczyciel hiszpańskiego zaczyna prowadzić szkolny chór, składający się z archetypowej bandy nieudaczników (gruba Afroamerykanka, gej w markowych ciuchach, chłopak na wózku, standardowa Azjatka, nielubiana w szkole prymuska). Niestety, do końca pierwszego sezonu chórzyści dalej są niepopularni, mimo że nieźle śpiewają i wygrywają nagrody. Byłam dzielna i przetrwałam do końca sezonu (finał, notabene, całkiem całkiem), ale podziękuję na przyszłość.
Irytuje tym bardziej, że jedzie po okrutnych banałach. Fajny nauczyciel ma głupią żonę, a w szkole iskrzy między nim a panią pedagog. W pani pedagog zakochany jest obleśny (choć o dobrym serduszku) trener futbolu, a do tego pani pedagog ma OCD i wyciera każde winogronko oddzielnie. Jest konflikt między fajnymi czirliderkami i futbolistami (amerykańskimi) a niepopularną młodzieżą. Najbardziej wredną i złośliwą osobą jest trenerka czirliderek, która jak dr Horrible w swoim notesiku (z braku bloga) notuje kolejne triumfy pognębienia szkolnego chóru, co ważniejsze frazy podkreślając wężykiem ("Drogi pamiętniczku! Dzisiaj zatriumfowałam nad tym niedorajdą nauczycielem hiszpańskiego", phleeze). Za chórzystami chodzi anonimowy zespół muzyczny, przygrywający na instrumentach do piosenek. Jedynym jaśniejszym i mniej sztampowym elementem jest hinduski dyrektor szkoły. Poza tym w każdym odcinku odbywa się przedstawienie i bohaterowie śpiewają kilka piosenek, a cała szkoła tańczy. Ja wiem, że to świetny motyw na jeden odcinek serialu, ale jednak nie na cały serial.
Nadaje się tylko na wypełnienie posuchy międzysezonowej.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 21, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Komentarzy: 1
Lubię, jak wchodzę w film i zanurzam się w nim po czubek nosa. Nie ziewam, nie robię w myślach listy zakupów (no dobrze, marzę o tym, żeby zajrzeć do imdb i sprawdzić, gdzie grała ta mała brunetka), tylko trzymam się fotela i patrzę, gdzie mnie reżyser zabierze. Nolan zabrał mnie do świata snów i czułam rozczarowanie po ostatniej scenie. Że to już. Przestraszyłam się ludzi stojących w ciemności na parkingu. Ostatnio takie poczucie odrealnienia miałam po "Blue Velvet", kiedy wracałam tramwajem przez miasto i fizycznie czułam jego ciemną stronę.
Dla tego filmu warto było przeczytać stertę książek (choćby Ubika czy Przez ciemne zwierciadło), obejrzeć trochę filmów (również tych słabszych, jak Existenz), żeby poczuć, że "Incepcja" to wisienka na czubku tortu.
Cobb (i tu czapki z głów, bo jak Di Caprio zagra, to nawet w kiepskim filmie jestem pod ogromnym wrażeniem) jest złodziejem tajemnic. Włamuje się do snów ofiar, tworzy świat udający prawdziwy i wykrada zawartość symbolicznych sejfów. Po nieudanej akcji zostaje przez niedoszłego okradzionego zwerbowany do nietypowej akcji - incepcji (zaszczepienia celowi myśli tak, żeby uznał ją za własną). Akcja ma być ostatnia i pozwolić mu na powrót do domu, z którego musiał zniknąć, opuszczając dzieci. Jak w klasycznym filmie o wielkim skoku, zbiera zespół, planują szczegóły, zaczynają akcję i zaczynają się problemy. Tyle że jedynymi realnymi elementami jest ekipa i cel, reszta dzieje się we śnie. Zaplanowanym przez Arthura, speca od informacji, sprowadzonym przez Yusufa, chemika, wykreowanym architektonicznie przez Ariadne, specjalistkę od labiryntów, zaludnionym bliskimi ofiary przez Eamesa, mistrza kamuflażu i wreszcie śnionym przez Cobba. Jednocześnie jest to historia miłosna Cobba i jego żony. Wielowarstwowa, wielostronna, odsłaniana kartka po kartce.
Urzekła mnie strona wizualna - rozmach tworzonej rzeczywistości, senne lepienie świata ze szczegółów wspomnień, walki w nieważkości czy zabawa z lustrami. Zachwyciła precyzja scenariusza - spójne zagłębianie się w kolejne światy, rozszerzanie czasu i konsekwencja planu przestępstwa. Niczego nie brakowało - było i parę szczypt humoru, sporo fajerwerków, trochę uczuć, twist i tajemnica. Jak nie lubię (i nie umiem) wyceniać filmów, tak ten ma pełne 10/10.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 7, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 10
YAHS = Yet Another Hospital Series. Ale to zupełnie nie szkodzi, bo mało medycyny, a dużo absurdu, klasyki brytyjskiego ministerstwa głupich kroków, trochę nieuniknionych podobieństw do "Scrubs", żartów słownych (częstokroć nieprzetłumaczalnych). Tak na marginesie cieszę się niezmiernie, że w zalewie seriali jeszcze odkrywam kolejny sprawiający mi tyle przyjemności.
Na oddział chirurgiczny (Green Wing, bo zielone fartuchy) trafia dr Caroline Todd (trochę mniej atrakcyjna, ale podobnie pechowa jak scrubsowa Elliot) i ląduje między cynicznym acz w środku miękkim jak kaczuszka doktorem Macartneyem (inteligentny i ironiczny rudzielec, zupełnie jak scrubsowy dr Cox) a anestezjologiem-erotomanem doktorem Secretanem (bardziej wyrachowana, acz równie bezpośrednia wersja scrubsowego Todda). Główną osią serialu jest życie uczuciowe Caroline, która zasadniczo jest zafascynowana doktorem Macartneyem, ale łatwo nią manipulować, co skrzętnie wykorzystuje dr Secretan. W tle dużo smacznych wątków pobocznych: ciapowaty Martin, który nie może zdać egzaminu na lekarza, również zakochany bez wzajemności w Caroline, psychotyczna administratorka i psycholog szpitalny Sue White, dla odmiany maniakalnie zakochana w rudowłosym doktorze Macartneyu, uroczo obłąkany dział HR wraz z dyrektorką, Joanną, cierpiącą na przerost libido, niechętnie uprawiającą poufne stosunki z radiologiem Alanem Stathamem (i nie tylko).
Do tego - mimo że absurd absurdem pogania - się wzruszam. Historia związku Caroline i "Maca" Macartneya jest pastelowa, urocza, wiktoriańsko niewinna i ciepła. Czułam ogromną niechęć do scenarzystów za utrudnianie bohaterom życia. Sam serial pozostawia spory niedosyt, na szczęście wątki są zgrabnie pokończone w finałowym pełnometrażowym Odcinku Specjalnym.
Chciałabym więcej.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 20, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Komentarzy: 3