Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Oglądam

Closer

(Nie, nie ten "Closer" o emocjonalnych popaprańcach, co się snują między Londynem i Nowym Jorkiem i nie wiedzą, czego chcą, tylko - po polsku - "Komisarz Brenda Johnson").

Brenda z Georgii, z miękkim, prześlicznym akcentem, zupełnie nie zna realiów Los Angeles, ale ma jedną cenną umiejętność (poza wkurzaniem ludzi) - rozwiązuje sprawy. Nawet jeśli rozwiązanie jest niepolityczne oraz bardziej niesprawiedliwe niż sama zbrodnia. Na początku tylko sierżant Gabriel wspiera, cały zespół traktuje ją jako dopust boży, ale szybko każdy - nawet piszący anonimowe skargi na nią Flynn - zaczynają cenić jej pracę. Sprawy różnią się oczywiście ciężarem gatunkowym - niektóre są dość zabawne, niektóre zostawiają po odcinku z poczucie przerażającej niesprawiedliwości. Dodatkowo przez kilka sezonów trwa (dość nudny) proces o prowadzenie śledztwa niezgodnie z procedurami.

To nie drogówka - nie ma łapówek, kontaktów z damami nieustalonej proweniencji (chociaż na pogrzebie jednego z emerytowanych gliniarzy z trumny wypada naga blondynka, a Provenza jest rekrutowany do zabicia męża fertycznej blondyny w zamian za obietnicę romansu). W zasadzie rozwiązywanie przestępstwa polega na niemaniu (maniu nie) nakazu, wyłączeniu kamer w pokoju przesłuchań lub - ale to już ostateczność - pobiciu podejrzanego pedofila (ale kto by mu nie wtłukł). W każdej sprawie trzeba lawirować, bo ciężko być policjantem w świecie, gdzie nieustająco ścierają się strefy wpływów FBI, CIA i Homeland Security.

Sama Brenda ma mnóstwo problemów ze sobą - usiłuje przestać podjadać, zwłaszcza kiedy pojawiają się kłopoty zdrowotne. Mimo że ma 40 na karku, na przykład panicznie boi się, co powiedzą rodzice, mieszkający w Atlancie, chowa więc na okoliczność przyjazdu matki swojego chłopaka, pracującego w FBI. Wątek obyczajowy (ślub, potencjalne dziecko, menopauza) gdzieś tam się kręci w tle, ale przyznam, że dla mnie największą zaletą było obserwowanie w akcji duetu dwóch popaprańców - Flynna i Provenzy (granego przez G. W. Baileya, którego kocham od czasów Akademii Policyjnej). Do Brendy można się z czasem przyzwyczaić albo zacząć jej serdecznie nie lubić, natomiast wszyscy pracownicy wydziału Poważnych Przestępstw z Naczelnikiem Popem i ekscentrycznym patologiem-gejem na czele są barwną ekipą specjalistów.

7 sezonów, ale poziom nie spada (poza odcinkami z procesem sądowym). Teraz zaczynam offspring - "Major Crimes".

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 22, 2014

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 3


Oz wielki i potężny

Za rekomendację miałam osobę Zacha Braffa, którego uwielbiam w każdym projekcie (nawet w roli pyskatej małpy). I nie rozczarowałam się. Ślicznie kolorowa (choć nie do końca, ale o tym za moment) i uroczo cyniczna historia o tym, skąd w Krainie Oz wziął się balon, czarnoksiężnik, dwie złe wiedźmy i jedna dobra. Oskar (James Franco), dość pechowy iluzjonista, ucieka balonem z cyrku przed kłopotami (związanymi z nadmiernym zainteresowaniem płcią piękną, również zamężną), wpada w tornado i ląduje w krainie Oz. Napotkana wiedźma bierze go za przepowiadanego króla, który zjednoczy królestwo. Oskar z kolei, zamiast wypełniać przepowiednię, bierze wiedźmę na całonocne tańce (film dla dzieci, jednak), bo bardziej go interesują swawole (i złoto w skarbcu szmaragdowego królestwa). To samo robi z drugą wiedźmą, po czym udaje się do trzeciej, potencjalnie złej, żeby ją pokonać. Zła nie dość, że okazuje się dobra, to jeszcze ładna, więc historia się powtarza, dotychczasowe wiedźmy wpadają w irytację. Okazuje się, że wprawdzie kuglarz nie dysponuje prawdziwą magią, ale jego umiejętności i sztuczki wystarczają do wygrywania kolejnych bitew o królestwo. Gorzej z lojalnością.

Film jest prequelem najbardziej znanej ekranizacji "Czarnoksiężnika z Oz" z 1939 i jest podobnie skomponowany - sceny dziejące się w świecie "realnym" są nakręcone w sepii, Oz jest intensywnie kolorowy. Nie wiem, czy da się podłożyć "Dark Side of the Moon" tak jak pod film z 1939 roku, ale warto spróbować.

Niestety, nie załapaliśmy się na kino, a Majut bez dubbingu/lektora nie. Szkoda, bo zdecydowanie się nadaje.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 18, 2014

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 1


Lego - Przygoda

Najpierw o tym, że Majut nie był zachwycony. Samym filmem owszem - bo klockowe krajobrazy świetne (woda z przezroczystych klocków, wybuchy, strzały i płomienie z fluoryzujących patyków i dedykowanych klocków), akcja na najprostszym poziomie do ogarnięcia przez czterolatka, ale niespecjalnie łapała żarty i mocno oprotestowała zakończenie. Mimo że "dobrze się skończyło", w czym ją trzeba było zapewniać od 3/4 filmu.

Ja też, przyznam, niespecjalnie klockowe przygody pokochałam. W warstwie wizualnej - fantastyczne, odwołania do pop-kultury (matrixowy think-tank, Gwiezdne Wojny, Batman, Green Lantern czy Władca Pierścieni) - zgrabne, dialogi - całkiem, całkiem, a łezka nostalgii obowiązkowo pociekła mi na widok błękitnego ludzika kosmonauty (miałam!) z pękniętym hełmem (też mi pękł!) i startym logo z Saturnem (też mi się starło!). Ale oglądanie mnie raczej irytowało. Może zniechęciła mnie klisza na kliszy w scenariuszu (from zero to hero, typowy ludzik Emmet przypadkiem okazuje się wybranym, który ma uratować lego-świat przed złym Lordem Biznesem i jego klej-maszyną). Może za głośna i zbyt "nastoletnia" (czy ja to napisałam?! #jestemstaraimamzazłe?!) muzyka? Może miałkość pointy? Nie wiem. W każdym razie - ładne, miejscami zabawne, ale nie w moim top100 filmów dla dzieci.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 17, 2014

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Gra Endera

Moim największym zarzutem do ekranizacji "Gry" jest to, że film się nie broni jako samodzielny twór. Owszem, fan kultowy obejrzy, pewnie nawet i z przyjemnością, przypadkowy przechodzień może sięgnie po książkę. Ale zupełnie nie widzę, że sięgam po "Grę" po raz kolejny i jeszcze jeden. Owszem, jest śliczna - sala treningowa, Mazer Rakham, pejzaże, sceny walk; wszystko to eye-candy. Ale scenariusz jest za ubogi - brakuje całego tła politycznego i religijnego, konfliktu na Ziemi z zarysowanymi makiawelicznie rolami Locke'a i Demostenesa. Brakuje gry logicznej - są dwie czy trzy sceny wyjęte z kontekstu, które służą tylko do roli strzelby wypalającej w ostatnim akcie. Brakuje tego rozdarcia w pułkowniku Graffie, który kocha Endera jak własne dziecko i cierpi, kiedy musi mu zadawać kolejne ciosy, które mają wyprowadzić go na dowódcę; Harrison Ford już nie jest sprytnym Hanem Solo/Indianą Jonesem, tylko trepem z miedzianym czołem, a dołożenie politycznie poprawnej major Anderson - meh. Dzieci w Szkole Bojowej - za stare, zbyt nijakie, zbyt powierzchowne. I tu jest mój podstawowy zarzut - ładne, ale za płytko wszystko pokazane.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lutego 14, 2014

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 8


Robaczki z zaginionej doliny

Otóż, jak wspomniałam na facebooku, zabrałam dziecko pierwszy raz do kina. Z różnych przyczyn, przeważnie związanych z rodzinną dezorganizacją, wcześniej jakoś nie było okazji. W każdym razie, ponieważ wszyscy kochamy Minuscule - przepięknie filmowane na prawdziwych łąkach i lasach historie o animowanych owadach (dostępne na DVD na amazonie, o czym można się przekonać oglądając spory wybór na youtube) - poszliśmy na tytułowe "Robaczki". Zdziwiło mnie, że dubbing, ale może film pełnometrażowy rządzi się innymi prawami niż krótki metraż. Wprawdzie miałam poczucie, że narracja Dziadka Biedronka (Grabowski) i wnuka Bzykusia (rezolutny młodzian z wyjątkowo niezłą, jak na film polski, dykcją) niespecjalnie rozwija to, co pokazywały obłędnie zanimowane obrazki, ale potraktowałam to jako dobrodziejstwo inwentarza, czasem nawet podśmiewając się z Czerwonych czy kleptomanki Pajęczycy. Dopiero wpis na blogu Mateusza Skutnika sprawił, że opadło mi wszystko. Zapłaciłam cenę DVD za to, że ktoś wymyślił, że film składający się ze świetnych scen, doskonałej animacji, efektów dźwiękowych i muzyki się NIE SPRZEDA, więc okleił go narracyjnym dialogiem od czapy. Owszem, dziecku to w niczym nie przeszkodziło, ale jeśli chcecie mieć pojęcie, co jest nie tak, zobaczcie niemiecką Różową Panterę. To ta klasa zniszczenia zamysłu autorów.

Kupię oryginalne francuskie DVD/Blue Raya, ale nie dam zarobić grosza dystrybutorowi w PL.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 20, 2014

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 10