Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Oglądam

Life on Mars

Czapki z głów, bo dawno tak dobrego serialu nie widziałam. Ze względu na klimat - soczyste lata 70. - zaspokoił moją tęsknotę za policyjnymi serialami, której na fali wspomnień nie udało mi się niedawno załatać "Dempseyem i Makepeace"[1]. Sam Tyler, policjant z Manchesteru AD 2006, zostaje potrącony przez samochód i zapada w śpiączkę. W śpiączce budzi się w roku 1973, jako jeden z pracowników niezorganizowanego i skorumpowanego wydziału policji. Wszyscy palą, piją, giną akta, panuje niczym nieskrępowany duch zdrowego szowinizmu, a Sam Tyler ze swoim anachronicznym podejściem do uczciwości, poszanowania praw i przepisów, zbieraniem dowodów i analitycznym podejściem budzi najpierw śmiech, potem ostrożny podziw. Obcy w obcym kraju. I tylko te głosy w głowie, które przypominają o tym, że jest w śpiączce.

Uwielbiałam każdy odcinek serialu za wszystko - akcent, zdjęcia, postaci, wplatanie ludzi znanych lub pośrednio znanych Samowi w przyszłości. I paradoksalnie za to, że serial zakończył się po dwóch sezonach, kiedy atmosfera jak z Ubika (gdzie bohater był w swojej podświadomości, a sygnały ze świata żywych dostawał za pomocą absurdalnie umieszczanych komunikatów) zaczynała się robić coraz bardziej niepokojąca. I za finał, który jednocześnie wszystko wyjaśnia, jak i niczego nie wyjaśnia (i nie zgadzam się z TŻ, czy był to koniec pozytywny, czy negatywny).

Tym bardziej ciekawa jestem, jak będzie wyglądać wersja amerykańska. 10 października, then.

Jak mogłam zapomnieć - i muzyka. Przepięknie wybrany set piosenek z lat 70. Furda okropne ciuchy i fryzury. Ale muzyka - mjut.

[1] Niestety, zestarzał się bardzo i pokazał dobitnie, że mój zachwyt piękną panią sierżant (piękna i piegowata dalej była, nie wspominając o potwornie wąskiej talii) związany był z obciachowymi ciuchami, które jako 14-latka nosiłam - getrami, swetro-sukienkami z paskiem i jaskrawymi szpilkami. Dempsey mi się też niestety zdewaluował.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 16, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 7


Mroczny rycerz

Jak obiecali, tak uczynili - jest mrocznie. Krew się lej strumieniami, przestępcy są absolutnymi sukinsynami i nie jest mi ich nawet przez chwilę żal, nawet jak wciskają rzewne historyjki o ciężkim życiu, amen. Ostrożnie zgadzam się, że to jeden z lepszych Batmanów, tylko ten Bale jest drętwy jak kloc drewna (i sprawne oko w twarzy Twoface). Maggie Gyllenhaal wnosi trochę inteligentnego powiewu, bo może i żadna z niej piękność, ale przynajmniej nie jest omdlewającym cielęciem jak inne panny Batmana. Drugoplanowo dopracowany - kocham Caine'a, nietypowo dobrodusznego Oldmana i błyskotliwie inżynierskiego Freemana. Zabawny w epizodach - cameo Cilliana Murphy, genialny epizod z dużym Afroamerykaninem na promie i urocza warstwa tekściarska ("The Lamborghini then, much more subtle"). I zamach - wiadomo, że same efekty filmu nie zrobią, ale ładnie obudują coś, co już jakąś treść ma.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 12, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 5


Zelig

Historia człowieka, który nie był sobą zaczyna się w 1928 roku. Lou Zelig za wszelką cenę chce być taki jak inni. Do tego stopnia, że upodabniał się do ludzi, z którymi przebywał - w towarzystwie ciemnoskórych był ciemnoskóry, Azjatów - Azjatą, grubych - otyłym (a prywatnie był nowojorskim Żydem). Gazety nazywały go człowiekiem-kameleonem, a liczny psychiatrzy zlokalizowaną u niego przypadłość psychiczną chcieli wyleczyć.

Nie jest to film w ścisłym tego słowa znaczeniu, to dokument. O historii Zeliga opowiadają ludzie, którzy go znali, komentarzami są nagłówki i pierwsze strony gazet z epoki, a jedyne typowo filmowe wstawki to archiwalne dokumenty, pokazujące zarejestrowane fragmenty z życia Zeliga i dr Fletcher; wszystko ubrane w allenowe poczucie humoru ("Ku Klux Klan widział w Zeligu potrójne niebezpieczeństwo - mógł być jednocześnie Żydem, Murzynem i Indianinem").

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 10, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 4


Ryś

Smuteczek. Pogrzebana nadzieja na kontynuację tego, co umarło razem z Bareją. Ja się zgadzam, że "Miś" miał mało cukru w cukrze, ale treści w "Rysiu" jest jeszcze mniej. Podczas oglądania na zmianę ziewałam, gubiłam wątek, zapominałam, o czym w ogóle ten film jest. Nie ratowały zdarzające się raz na jakiś czas zabawne grepsy, które skądinąd nie zostają po filmie. Naprawdę, czy to takie śmieszne dawać ludziom zabawne nazwiska? Czy kogoś śmieszy, że sprzątaczka nazywa się Wiadro? Że ktoś się jąka i żeby się mógł dogadać, musi śpiewać? Że wszystkie baby bez względu na wiek lecą na Ryszarda Ochódzkiego, co trochę zatrąca groteską? Że Polska łyknie każdego matoła stojącego na mównicy w sejmie? Wyjątkowo się zgodzę, że jest to celna i cyniczna ocena tego, co się w Polsce współcześnie dzieje, ale szkoda mi zmarnowanego potencjału plejady aktorów i artystów kabaretowych, bo film wyszedł miałki. I żałosny.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 3, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 1


Angielska robota

Sukces (oczywiście subiektywnie dla mnie) tego filmu ma wielu ojców. Po pierwsze - Statham. Z prześlicznym brytolskim akcentem, twarzą sympatycznego zakapiora miotanego dylematami, ale wychodzącego ze wszystkiego z czystym sumieniem. Po drugie - Zodiac, który przetarł szlak filmom z epoki, opartym na faktach i pokazał, że można zrobić je w taki sposób, żeby współczesna technika nie gryzła widza w oko, a napięcie budowało się dzięki akcji, a nie efektom komputerowym. Po trzecie - epoka. Niezmiernie lubię kryminały z lat 70., zwłaszcza brytyjskie, gdzie z taką typową flegmatycznością sprawni włamywacze uzyskiwali to, co uzyskać chcieli, a na końcu z bezpiecznej odległości grali na nosie mało sprawnej policji (przykro mi, że wykazuję się mało obywatelską postawą, ale jakoś zawsze kibicowałam bezczelnym włamywaczom niż zwykle dość fajtłapowatym sierżantom i kapralom).

Film opowiada historię o sponsorowanym przez MI5 (albo MI6, bo nikt się na tym do końca nie wyznaje) napadzie na małą filię banku LLoyda, w której przechowywane są kompromitujące królewską rodzinę materiały, stanowiące zabezpieczenie dla niebezpiecznego terrorysty. Napadu dokonują sympatyczni spryciarze z Londynu, którzy nie są bandytami, ale to jedyna szansa, żeby spłacić zaciągnięte w światku przestępczym długi. Nie ma możliwości, żeby nie czuć wspólnoty interesów z włamywaczami - po drugiej stronie jest manipulujący cynicznie wywiad, skorumpowana policja, przestępczy światek Londynu i zdegenerowani brytyjscy lordowie.

Film miejscami zabawny, miejscami brutalny, sam napad przypomina trochę akcje z filmów o gangu Olsena. Świat wielkiej polityki w Izbie Lordów - "Klasę rządzącą". Może to sentyment, który pozostał mi po Londynie z "Dempseya i Makepeace"?

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 3, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


City & I

Mam żal. Bo ja tu przychodzę do miasta Poznań z uczuciem i podziwem. Z zaufaniem. Z chętnym obiektywem i dużą dozą cierpliwości, zwłaszcza w upały. Nie jadę nad jezioro, jadę schronić się niekiedy w cieniu kamienic. Wiem, zdradzam czasem, wyjeżdżając do innych miast, ale - przykro mi to stwierdzić - miasto samo sobie winne. Bo co dostaję w zamian? Pozamykane restauracje. Do jasnej i ciężkiej, to nie jest do pomyślenia, żeby w sobotę wczesnym wieczorem miasto było nieżywe i leżało wentylem do góry. "Sól i Pieprz" opluło mnie obsceniczną informacją, że w weekendy nie otwierają, bo lato. Pizzeria na Ratajczaka mimo obietnicy, że w weekendy do 21, zamknięta na twardo bez żadnej wymówki. Pod Apollo miejscówka knajpiana dalej w remoncie. Szczęśliwie Stary Browar nie nawala i to jedyny jasny promyczek w tym posępnie burzowym i dusznym dniu. Ubolewam, że od razu nie poszliśmy do Cafe Barcelona, bo i spożywka tam wydawała się lepsza, z dołu można było posłuchać koncertu, a do tego znaleźć sąsiadów. Tak czy tak - żal mam, bo miasto w letnie wieczory powinno żyć, a nie śmierdzieć uryną i przejawiać aktywność jedynie w zakresie starszych pań, spoglądających z wysokości swoich wyścielonych poduszkami parapetów na ulicę.

Dzisiejszy dzień był dniem kondycyjno-filmowym. W skrócie - "Ryś" to żałosne nieporozumienie i gdybym wydała ciężko zarobiony pieniądz na bilety w kinie[1], miałabym ochotę obić komuś twarz za ciężkie oszustwo nazwania tego "następcą Misia" i "komedią". Kolejny odcinek "Life on Mars" - coraz bardziej znakomity, końcówka "Numb3rs" - trzyma poziom, a w roli wisienki na czubku - doskonała "Angielska robota". Szerzej - niebawem.

[1] 9,99 zł za płytkę dołączoną do Gali jakoś przełknęłam, zwłaszcza że śniadaniowa lektura podbudowała TŻ[2].

[2] Pewnie trudno uwierzyć, ale jest pewna dziedzina życia, co do której zgadzam się z Kazimierą Szczuką. W felietonie poruszyła kwestię, którą dawno zarejestrowałam, że mężczyźni to ta grupa ludzi, która ma hobby, a kobiety mają mieszkania, dzieci, zwierzęta, ewentualnie mogą nieśmiało współdzielić hobby z szeroko pojętym partnerem. Ba, często nawet ich praca jest tylko po to, żeby nie gnuśniały w domu. Smutne, zwłaszcza że dotyczy sporej grupy znanych mi pań, z chlubnymi wyjątkami. Po prawdzie to jakbym miała sama powiedzieć, jakie mam konkretnie hobby, to ciężko by było. Również z tego względu, że hobbiów mam sporo, niektóre są mało konkretne (ale fajne), niektóre zdarzają się okazjonalnie, a wspólną ich cechą jest to, że w żadnym tak naprawdę nie jestem ekspertką. Cóż, taki los człowieka Renesansu - wszechstronnie i powierzchownie znam się na wielu rzeczach i jest mi z tym dobrze. Wracając do baranów, Kazia Szczuka uświadomiła mi, że mam w domu skarb, czyli mężczyznę, który z własnej i nieprzymuszonej woli chodzi na jogę, robi psa z głową w dole oraz siavasanę (pochlebiam sobie, że oboje jesteśmy w tym całkiem nieźli), a do tego nie nabija się ze mnie, kiedy wbrew sugestiom pani Inki usiłuję wyprostować nogę, zaciskając zęby.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 3, 2008

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Oglądam, Moje miasto - Komentarzy: 2