Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Oglądam

MILF of Norway / Hacks

Bardzo spodobali mi się ”Norsemen”, więc rzuciłam się na kolejny norweski serial jak labrador w błoto. Lene, dyrektorka kreatywna, traci pracę przy okazji fuzji dwóch agencji, pod wpływem alkoholu robi sobie półnagie zdjęcie i publikuje na serialowym odpowiedniku OnlyFans. Kiedy się okazuje, że zaczyna mieć fanclub i wtem wpływają drobne pieniądze, z braku perspektyw na rynku pracy i trochę z nudy zaczyna interesować się dostarczaniem contentu dla dorosłych. W tle jej mąż-prawnik, który przeżywa drugą młodość, nagrzewając się nieco na atrakcyjną współpracowniczkę, siostra próbująca ratować swój związek i nastoletni, wyobcowany syn. Przez chwilę było ciekawie, kiedy Lene podchodziła do nagich fotek z profesjonalnym, agencyjnym doświadczeniem, trochę fajnej chemii z poznanym przypadkiem Emrikiem, ale całość okazała się miałka i raczej żenująca. Oglądałam z poczuciem “Anżej, to walnie”, ale nawet kiedy się zawaliło, też było takie na pół gwizdka. Niekoniecznie.

Niekoniecznie też podobał mi się trzeci sezon ”Hacks”, bo straciłam już zainteresowanie karierą starzejącej się gwiazdy amerykańskiej komedii i tej dynamiki “trzy kroki do przodu, dwa do tyłu” w kontaktach ze światem, a zwłaszcza z autorką tekstów Avą. Za dużo ostentacyjnego blichtru, wszyscy są dla siebie niemili, tak naprawdę nie chodzi o nic, bo poza nachapaniem się pieniędzy od reklamodawców i uzyskaniem posady gospodyni “Late Night Show”, czego Deborah w wieku 70 lat już nie potrzebuje do niczego poza udowodnieniem, że ciągle może. Czy jest szczęśliwsza, kiedy jej się udaje? Niespecjalnie.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek marca 14, 2025

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Kobieta za ladą

Anna Holubova była kierowniczką sklepu, ale ze względu na zawirowania w życiu osobistym - mąż odszedł i zostawił ją z dwójką dzieci - musiała zmienić pracę. Trafia więc do innego sklepu, gdzie bez problemu przyjmuje stanowisko ekspedientki. Szybko okazuje się, że jest doskonale zorganizowana i, co chyba niespotykane, asertywna, dzięki czemu daje sobie radę z nawigowaniem służbowych problemów - praktykantką podkradającą towar, mikromenażującą żoną zastępcy kierownika, awansami ze strony tegoż zastępcy, pokłóconymi kasjerkami, niepewną siebie ekspedientką z warzywnego, ukrywaną miłością między magazynierem a sprzedawczynią. Gorzej w życiu osobistym - mąż wprawdzie ją zdradził i mieszka z inną, ale jak pies ogrodnika trzyma się blisko, niby dla dobra dzieci, ale ciągle kontroluje, z kim Anna się spotyka. Dzieci też niechętnie patrzą na sympatycznego klienta, który ewidentnie chce spędzać czas z ich matką. 12 odcinków[1], 12 miesięcy, dwanaście historyjek i gwiazdkowy finał.

Absolutnie nie dziwię się, że w latach 80. w Polsce serial był hitem. Wzorcowy sklep w Pradze i dzisiaj jest absolutnie oszałamiający - trzy rodzaje francuskiego koniaku, sałatki na wagę, szynka, ogromne kręgi gatunkowych serów, cytrusy, piwo, kawior, kanapki… Oczywiście nachalna propaganda idąca za tym była widoczna nawet wtedy, pochód pierwszomajowy, bijemy się o złotą patelnię i kwieciste przemowy kierownika Karasa, kupca z dziada pradziada, dumnego z sukcesów handlu uspołecznionego, który wyrósł na gruzach małych, zapyziałych sklepików. W warstwie społecznej oczywiście króluje szowinizm i seksizm, wszystkie panie są obiektami komplementów i niewyszukanego podrywu zarówno ze strony współpracowników (i kadry kierowniczej!), jak i klientów. Jednocześnie wstydem jest mieć dziecko bez męża, rodzice nie mają oporów przed wyrzuceniem z domu córki, która wbrew ich woli zadaje się z chłopakiem, a główna bohaterka jest prawdziwą skandalistką, idąc pod pierzynę z gachem bez odpowiedniego sakramentu. A, i wszyscy wyglądają okropnie staro, zwłaszcza panowie.

[1] Oczywiście myślałam, że o wiele więcej!

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 6, 2025

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Lost

TL;DR w formie streszczenia wideo (są spoilery).

Lot Oceanic Airlines 815, z Sydney do Los Angeles z niewiadomych przyczyn samolot rozpada się w powietrzu i część pasażerów cudem uchodzi z życiem z katastrofy, spadając na dziwną wyspę, gdzie Dzieją Się Rzeczy. A to Czarny Dym niespodziewanie zabija ludzi, a to zdziczała osadniczka zastawia pułapki, ktoś porywa dzieci, znajdują się dziwne artefakty typu monstrualna rzeźba stopy z czterema palcami, a w bunkrze siedzi zarośnięty Szkot i wciska guzik co 108 minut. Eklektyczna grupa pasażerów - lekarz z osobowością typu A, przestępca, oszust, artysta/inżynier, ćpun, milioner z przypadku, małżeństwo nie mówiące po angielsku, surwiwalista, rodzeństwo kidults, żołnierz, policjant, dentysta, ksiądz, psycholog, przyszła matka, męczennik, święty, grzesznik (płci dowolnej) - każdy ma jakąś tajemnicę, często tragedię w przeszłości, co wychodzi w przerywających akcję na wyspie flashbackach, i dla każdego to miejsce jest nowym, chociaż niekoniecznie optymalnym początkiem, a często niespodziewanym końcem. Wszyscy - poza jedną osobą - mają jeden cel: wydostać się z wyspy.

Zacznijmy to zwierzeń. Od wielu lat określałam siebie jako “sierotę po Lost”, bo mało który serial dał mi tyle emocji, co gorączkowe binge’owanie kolejnych odcinków pierwszego sezonu, kiedy wszystko było niespodziewane, nieoczywiste, zaskakujące i, cholera jasna, to jest całkiem nowa telewizja! Tym boleśniej odczuwałam przerwy między sezonami i wreszcie dziwny, niejednoznaczny finał, ckliwy do wyrzygu i niekoniecznie wyjaśniający wszystko w stopniu wystarczająco wprost, ale jednocześnie taki ładny i robiący ciepełko w serduszku. Minęło 20 lat od premiery, wczoraj skończyłam ponowne oglądanie serialu (120 odcinków + apokryfy), w międzyczasie zrobiłam doktorat z interpretacji i analiz, które powstały przez te wszystkie lata i… niczego nie żałuję. To dalej fantastyczny serial, ze świetnymi postaciami, mieszanką wszystkiego - dramy, romansu, tajemnicy, mistycyzmu, podróży w czasie, podstępnej korporacji, teorii spiskowych, zbiegów okoliczności, sarkastycznego i czasem autoironiczego humoru[1] i, co chyba najważniejsze, pokazujący, że nic się od tysiącleci nie zmienia: człowiek potrzebuje drugiego człowieka i poczucia sensu tego, co robi. Dodatkowo jest zaskakujący technicznie - kilka planów czasowych, asynchroniczne wydarzenia, czasem zupełnie niespodziewana scena ma swoje rozwiązanie kilkanaście odcinków później. Kolejne oglądanie ma też tę zaletę, że nie czeka się tak żarłocznie na wyjaśnienie tej setki tajemnic, bo zasadniczo już wiadomo, co jest ważne, a co nie i można się skupić na tym, co dzieje się między ludźmi. Niekoniecznie wszystkie rozwiązania fabularne mi się podobają, niektóre elementy się mocno zestarzały[2], bo jednak świat zmienił się od lat 2004-2010, nie przepadam też za mistycyzmem, wynagrodzenie cierpienia i wyrzeczeń w życiu za pomocą połączenia w buddyjskim bardo, gdzie szczęśliwość i możliwość przejścia do wiekuistego, ekumenicznego światła, jest teorią z gruntu mi obcą, a wcale niesubtelne wyjaśnienie przyczyn jak ze złego dowcipu nie pomogło, ale ostatnie trzy miesiące oglądania sprawiły mi mnóstwo przyjemności[3]. To, co mi znacznie pomogło z perspektywy czasu, to odkrycie, że to logiczne wyjaśnienie tego, co się działo w świecie “Losta” niekoniecznie jest logicznym wyjaśnieniem w naszym świecie - stąd tłumaczenie Czarnego Dymu nanobotami czy szukanie na mapie przenoszącej się wyspy, która jest na Osi Świata i jest zasobnikiem życiodajnej energii jest czynnością zarówno rozczarowującą, jak i bezsensowną. I jeśli się przyjmie tę optykę, to serial ma o wiele więcej sensu, łącznie z zakończeniem jak z ulotki Świadków Jehowy. A, jakby kto pytał - nieustająco Team Sawyer (oraz absolutnie chcę sidequel, gdzie Lapidus, Miles i Hurley będą komentować rzeczywistość).

[1] Uwielbiam to w popkulturze, że można zmontować taki świat, gdzie jednocześnie łezka mi leci, bo protagonista odchodzi, dokonawszy Ostatecznego Aktu nadludzkim wysiłkiem (i jest piesek, piesek zawsze +50 do wzruszenia), a 30 sekund później chichoczę ze sceny jak z “Pingwinów z Madagaskaru”, gdzie da się samolot naprawić za pomocą srebrnej taśmy (“I don’t believe in a lot of things, but I do believe in duct tape”).

[2] Arab = terrorysta, tylko mężczyźni mogą być bohaterami, Koreanka musi znać się na ziołach (chociaż nie jest farmaceutką, a córką wpływowego biznesmena), osobie z niepełnosprawnością trzeba przede wszystkim współczuć, gruby = leniwy. Nie wchodzę nawet w kwestię omijania poczucia zagrożenia u kobiet, żaden z większości mężczyzn na wyspie nawet nie pomyśli przedmiotowo i takiej myśli nie zrealizuje, chociaż czasopisma z gołymi paniami są elementem scenografii. Mogę tak długo, ale jakby nie o to chodzi.

[3] Nieustająco mam ciarki, jak widzę to promo. Uwielbiam sposób, w jaki w tym serialu udało się zbudować klimat niesamowitości i przeżycia transcendentalnego, nawet jeśli nie wszystkie obietnice zostały dotrzymane. I tak, daję się łatwo łapać na większość filmowych sztuczek typu "on tak na nią patrzy", trudno.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 26, 2025

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 5


Ghost Busters

Podobnie jak “Beetlejuice”, film o ekipie pogromców duchów z Nowego Jorku to mieszanka sentymentu (dla mnie) i krindżu (nie tylko dla mnie). Dwie rzeczy dalej budzą mój entuzjazm - tytułowa piosenka oraz ładnie sfilmowane miasto, włącznie z budynkiem, w którym dzieje się lwia część akcji; wiem, to studio i karton, ale i tak lubię. Dla tych, co nie pamiętają - entuzjasta ezoteryki (Ramis), hochsztapler-podrywacz udający naukowca (Murray) oraz ten trzeci[1] (Aykroyd), nieco odklejony, od spraw technicznych zakładają firmę eksmitującą ektoplazmę, bo okazuje się, że mieście jest plaga duchów. Murray odwiedza mieszkanie atrakcyjnej klientki (Weaver), która uważa, że w lodówce ma przedwiecznego potwora, prowadzi z nią żenującą, pełną nieproszonych aluzji erotycznych rozmowę, ducha nie znajduje, ale temat wraca, bo Sigourney zostaje nawiedzona. Na plus - kiedy Murray odkrywa, że opętana Weaver nie do końca wie, co robi, jednak odmawia proponowanej aktywności łóżkowej zamiast rzucić się jak Reksio na szynkę. Rozwalając połowę Nowego Jorku i rzucając chwytliwymi tekstami, eksmitują zjawę, jeden chłopak dostaje dziewczynę, drugi (Moranis) nie. Dużo zielonkawego gluta, jedna zjawa dokonuje tzw. innej czynności erotycznej na Aykroydzie i to chyba tyle.

[1] W pewnym momencie zatrudniają też czwartego, mam wrażenie, że w ramach akcji równościowej, bo poza tym, że jest czarny i wnosi tzw. kąśliwe komentarze, to jest raczej zbędny.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 29, 2025

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Wzgórze psów (ponownie)

Musiałam przeczytać znowu książkę, bo to, co zobaczyłam w serialu, mogę określić jedynie jako bardzo słabe streszczenie. Jeśli nie chcecie czytać książki, to serial zostawi Was z poczuciem “Ale o co tyle szumu?”, więc nie czytajcie dalej (bo spoilery), tylko idźcie czytać książkę, chociaż oczywiście nie opękacie tego w niecałe 5 godzin jak serialu.

Jak można było ze świetnej, wielowarstwowej narracji, gdzie prywatna tragedia Mikołaja, którego całe życie zostało naznaczone śmiercią byłej dziewczyny, przeplatała się z tragedią sterroryzowanego najpierw przez przestępców, potem przez szemranych biznesmenów i sprzedajną nomenklaturę, małego zapomnianego miasta, gdzie członkowie toksycznej rodziny usiłowali wyłowić z ogromu traumy, zaniedbań i wzajemnych pretensji jakąkolwiek nadzieję, gdzie związki rozpadały się bez względu na to, ile miłości ludzie do siebie czuli, zrobić tak płytką i nijaką historię? Gwiazdor pisarski, przed którym wszystkie drzwi stoją otworem, a agenci pchają się z zaliczkami i propozycjami, wraca na urodziny ojca do małego miasteczka, odkrywa, że ojciec się nie zmienił i dalej go wkurza, jego żona, nie dość, że wkręca się w jakieś polityczne lokalne intrygi ojca i jego kamratów, to jeszcze go zdradziła, a dodatkowo na każdym kroku przypomina sobie o tragedii sprzed lat. I nikt go nie szanuje specjalnie. Zamiast wyjechać, ciągnie te taczki, tu oberwie, tam robi coś wbrew sobie, ale tak na pół gwizdka, jakiś Niemiec (nie Alzheimer), szaman na bagnach, policja odmawia prowadzenia śledztwa, a i to przed laty spaprała dramatycznie[1], zbiegi okoliczności, wtem na poły wyjaśniony finał i napisy końcowe. Rozczarowanie. Serial ratuje tylko Więckiewicz, grający ojca oraz Jasmina Polak w roli Justyny, reszta jest w zasadzie nie do zapamiętania. I obrazki ładne, nawet animację przełknęłam, chociaż logicznie była idiotyczna[1].

[1] Serio, wątek Gizma - w oryginale zaćpanego nastolatka, który miał wizję zabitej Darii i zaraz po aresztowaniu się zabił z małą pomocą z zewnątrz, co zamknęło śledztwo, chociaż już przy czytaniu krzyczałam w duchu "mikroślady badajcie, do cholery, może testy DNA?!" - został przerobiony na jakąś idiotyczną historyjkę o bracie z rozwojem intelektualnym na poziomie trzylatka, który wyobraża sobie, że jest rycerzem, ale nie ratuje królewny, za to dostaje łomot i bez żadnych dowodów zamykają go za gwałt w psychiatryku, gdzie po kilkunastu latach tuż po wizycie Mikołaja bez żadnego powodu przegryza sobie żyły. Bo tak.

#10

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 25, 2025

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Oglądam, Seriale - Komentarzy: 3


Parasite

I mam nie lada zgryz, bo z jednej strony ten film ma już 5 lat, kto miał obejrzeć, to obejrzał, z drugiej strony ja się jakoś uchowałam aż do przedwczoraj nie wiedząc o tym filmie nic poza tym, że jest koreański i dotyczy konfliktu klasowego, co podobno dobrze robi na odbiór. Oraz że Oscar. Więc jeśli nie oglądałyście, to nie czytajcie, tylko idźcie obejrzeć.

Rodzina Kim żyje z dorywczych prac, ledwie wiążą koniec z końcem. Mieszkają w zatęchłej suterenie, regularnie widzę świat przechodniów od pasa w dół, niestety również wtedy, kiedy ktoś im sika na okno. Ki-woo dowiaduje się od swojego zamożniejszego kolegi, że jest do wzięcia posada korepetytora w domu zamożnej rodziny Parków, fałszuje więc dokumenty i zaopatrzony w rekomendację pracę dostaje. Jako że jest sprytny, organizuje sprawy tak, że jego siostra zostaje terapeutką sztuki u młodszego dziecka, a ojciec i matka zastępują aktualnego kierowcę i gospodynię. Państwo Park są nie dość, że bardzo bogaci, to jeszcze wystarczająco mili i dość łatwowierni, rodzina Kim zaczyna się więc szybko czuć w pięknej rezydencji jak u siebie; widzka oczywiście już gryzie pazury i powtarza coraz głośniej “Andżej, to j*bnie”. I wtedy niespodziewanie wraca poprzednia gospodyni, która zapomniała czegoś z piwnicy, n xbaxergavr zężn, xgóel bq xvyxh yng żlwr j gharyh/cnavp ebbzvr cbq ermlqrapwą.

Pewną podpowiedzią jest określenie “czarna komedia”, można się spodziewać więc rozlewu krwi i rozwiązań dość raptownych. Mimo osadzenia akcji w Korei, wymowa filmu jest uniwersalna - wszędzie tam, gdzie mamy styk dwóch klas społecznych - klasy niższej z apetytem, ale bez środków i wyższej, często bez umiejętności własnych, ale z ogromnym zapleczem finansowym i społecznym, to ta pierwsza ma większe szanse na zmianę status quo i budzi sympatię. Obiektywnie państwo Park nie są tymi “złymi”, jak na przykład w porównywanym z tym filmem “Saltburnem” czy “Utalentowanym panu Ripley”, ale ich ignorancja, odklejenie i poczucie wyższości oraz fakt, że posiadają przepiękny, designerski i luksusowy dom, który traktują jak oczywistość, nieświadomi tego, w jakich warunkach żyją ludzie tuż obok, sprawia, że się oczywiście kibicuje państwu Kim bez względu na to, co ryzykownego zrobią. W filmie nie pada jednak wprost wyjaśnienie, kto jest tytułowym pasożytem - państwo Kim, którzy wykorzystują łatwowiernych pracodawców, ale zdejmują z nich jakiekolwiek troski wysiłkiem swoich rąk i czasem godności (scena z pióropuszami!), czy państwo Park, którzy traktują służbę jak meble, ale jednak hojnie ich za to wynagradzają.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 20, 2025

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 2