Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Moje miasto

Jeżyce

Przed pracą pojechałam do banku, żeby odzyskać dostęp do konta. Mission failed, albowiem najbliższy bank czynny od 10. Ale ja nie o tym. Idę na przystanek, lokalizuję brak biletu, wchodzę do śmierdzącego przeraźliwie sklepiku spożywczego w piwnicy. Wygrzebuję monety, żeby kupić bilet. Za mną przebiera w prasie szmatławej starsza, chudziutka, siwowłosa pani. "Co, Faktu już nie ma?! A tak się spieszyłam. Bo pani kochana, ja najbardziej lubię ten po weekendzie, bo jest najwięcej wypadków. No ale jak nie ma, to pani kochana daj mi dwie paczki Poznańskich".

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 2, 2009

Link permanentny - Kategorie: Moje miasto, Projekt Jeżyce - Komentarzy: 3


Powozownia

Zdarzają się czasem okazje do świętowania, więc kilka dni temu[1] wracając z pracy wstąpiliśmy do Powozowni, bo po drodze (wracamy zwykle przez Poznań-Wolę, która jest znacznie bardziej przejezdna niż Niestachowska, knajpa jest w ramach hipodromu na Woli przy Lutyckiej). Bardzo fajne wnętrze, zwłaszcza pewnie latem - duże okna, taras, roślinki. Akurat trafiliśmy na pierwszy dzień po świąteczno-sylwestrowym okresie zamknięcia, nie było cielęciny i mleka (a w karcie mają grzane mleko z miodem), były za to steki. Bardzo dobre, lepsze niż w Rodeo Drive (chociaż nie takie jak w "Piano Barze", który chyba na rynku poznańskim najbardziej wymiata, niestety również ceną). Bardzo sympatyczny właściciel, miłe miejsce na większą rodzinną imprezę, ale raczej nie na cotygodniową kolację.

[1] Mam strasznego mentalnego delaya. Ze wszystkim. Te kilka dni temu nagle zrobiło się ponad tygodniem. Zapadam w sen zimowy ze wszystkim...

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 17, 2009

Link permanentny - Kategoria: Moje miasto - Komentarzy: 2


Znowu śniło mi się, że...

... wiem, tak rozpoczynające się teksty powinny być celnym kopem wrzucane do kosza. Ale jak raz moja podświadomość w sposób czytelny daje mi do zrozumienia, że aparat powinnam nosić i przy pogodzie, bo jak inaczej interpretować kolejny sen o tym, że jestem w przeraźliwie malowniczym miejscu (dzisiaj były to mieszane ruiny postindustrialne we włosko-nowoorleańskim mieście, za to z polskojęzyczną lodziarnią[1]) i NIE MAM APARATU (który to aparat mi zniszczyli wcześniej we śnie źli ludzie, bo uciekałam). I co? I już się sprawdziło. Wyszłam dziś z matecznika na obrzeżach miasta na spotkanie do drugiej siedziby firmy w sercu Jeżyc i szłam potem do samochodu H. przez tak piękne miejsca, dodatkowo oświetlone zimowym słońcem, że karta pamięci się sama w kieszeni łamała. Jeżyce to miejsce wielkiej urody i nie dam sobie wmówić, że jest inaczej.

Obiecuję, że za dwa tygodnie zacznę pakowanie od aparatu i nowej karty (oraz zapasowej).

PS Tylko w Poznaniu dobrze wychowane gołębie przechodzą przez pasy.

[1] Hańba temu, co sobie coś złego pomyślał.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 13, 2009

Link permanentny - Kategoria: Moje miasto - Komentarzy: 7


Szaro, buro, kostropato

Za każdym razem, kiedy przechodzę koło Starego Marycha, myślę o dziadku. Dziadka nie ma już od kilkunastu lat, ale był takim kujawskim Marychem, z rowerem, teczką i kaszkietem. Jeździł rowerem na działkę i do pracy, w teczce przywoził mi czasem przedziwne rzeczy - wyobrażacie sobie, co w erze szarawego papieru kolorowego, który się sam z siebie nie przyklejał, a jak się chlapnęło wodą czy klejem, to się ohydnie odbarwiał, znaczyła ogromna sterta naklejek na przetwory owocowo-warzywne, również zagraniczne? Wytłaczane zagraniczne maliny, ogórki z zadzierzyście zakręconym wąsem (czy był już wtedy Krakus? pamiętam liternictwo i granatowy nagłówek Krakusa), zielony groszek, truskawki wielkości dziecięcej dłoni. I kisił najlepszą na świecie kapustę. Ech. Myślę o nim i mam nadzieję, że przychodzi czasem do niego kot Hera.

Przeszłam się też dzisiaj mimo zimna i ogólnej szarości przez kawałek miasta, częściowo ze znajomą Szwedką, której pokazywałam, co w Poznaniu ładne. Niestety, wstydziłam się przez cały czas, bo mimo że kamieniczki na Ratajczaka czy Taczaka są prześliczne, w bramach klimatyczne zakamarki i śmietnikoty, a w sklepach świąteczna gorączka, to widać odpryskującą farbę, nieremontowane od kilkudziesięciu lat fronty, czuć subtelny zapaszek uryny i na chodnik lepiej patrzeć, żeby nie wejść w zdeponowany siarczyście psi (sądząc z rozmiarów, był to chyba dog olbrzymi) odchód... Smuteczek.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 19, 2008

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 7


Grudzień

W Empiku tłumy. Z jednej strony to dość wzmacniające, że tyle ludzi czyta kupuje prezenty na święta - a jest co, bo wyroiło albumów (nowa Nigella dla pań, a dla panów kloc, którym można ogłuszyć - kronika kalendarza Pirelli), wznowień ("Don Camillo i jego trzódka") czy wydawnictw dla pokemonów ("694 najlepszych statusów GG", #wtf!). Z drugiej - każdy ma furię w oczach, ustawioną trajektorię, szuka tych książek po trupach, depcząc i potrącając. Mam czasem wrażenie, że wystarczyłoby, żeby sprzedawać okładki, na wagę. Kilo ziemniaków, pętko zwyczajnej i 1,5 kilo albumu w czerwonej złoconej okładce ze smokiem.

W "U mnie czy u Ciebie" obsługa dalej przeraźliwie ślamazarna, ale karmią dalej dobrze. Przy stoliku obok resztki szczytu klimatycznego w postaci trojga starszych Azjatów, jedzących, tak, żurek.

I zimno. I szaro. Mam zimową depresję. Kolejną w tym roku. I kota-bulimika. Znowu. Mać jego pręgata. I dużo się dzieje. Za dużo. Mogło by się trochę przestać dziać.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 13, 2008

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 1


On a verge of indecision

Czasem budynek Fabryki przypomina mi L-wymiarową bibliotekę z książek Pratchetta. Idę z czwartego piętra na trzecie, nagle okazuje się, że jestem na piątym. Zjeżdżam windą na trzecie, czytam e-mail z informacją, że jest coś dla mnie na piątym. Wracam do windy, tym razem schodzę schodami. Co gorsza zawartość mojej głowy przechodzi swobodnie z jednego wymiaru w drugi, myśli zakręcają za czwartym regałem, niektóre po drodze chowają się w uchylonej książce, nie wszystkie więc docierają do drzwi oznaczonych jako EXIT. Czy dziwi mnie zatem, że przy okazji wyjmowania segregatorów z czasopismami znalazłam w pudełku po dawno zarzuconym koncie w banku węgierskie, słowackie i europejskie walory w banknotach i monetach, które co najmniej dwa, a nawet może i trzy lata temu sprzątnęłam tam skrzętnie w jakimś mało zrozumiałym teraz dla mnie celu. Odpowiadając na zadane na początku tego długiego zdania pytanie - nie, nie dziwi mnie.

W niedzielę pojechaliśmy w dzikie ostępy na Maltę i mimo moich obaw, że wilki, bagna, ognie św. Elma i duchy-zjawy-upiory, znaleźliśmy hindusko-tajską restaurację Taj India. Karmią tak dobrze, że nie przeszkadza szpitalny wystrój późno-PRL-owskiego ośrodka sportowego, wyzierający spod narzuconych na ściany indyjskich chust, makatek i dywanów. Może te prosektoryjne kafle to taki sam zabieg estetyczny co basen wymurowany na środku restauracji w hotelu Rzymskim, jednakowoż chciałam zauważyć, że nie wyszedł chyba tak, jak miał wyjść.

Malta ze spuszczoną wodą to smutny widok. Nawet po ciemku.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 9, 2008

Link permanentny - Kategoria: Moje miasto - Komentarzy: 1