Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
[5-6.06.2015]
Zoo, w przeciwieństwie do stadniny, jest łatwo znaleźć (za pierwszym razem, bo za drugim razem już znaleźliśmy stadninę bez problemu, a trzeciego dnia to nawet przeszliśmy dwiema innymi trasami, plując sobie w brodę, że dojazd był oczywisty) nie jest może imponujące, ale całkiem fajne. Krainę Bajek na wejściu w zasadzie można ominąć, chyba że ktoś gustuje w karykaturalnie pomalowanych drewnianych figurkach i bajkach odtwarzanych z taśmy, ale jest tam kilka zwierząt - białe nutrie czy ulubione Majuta ary. Cała impreza zaczyna się dookoła jeziora, na którego środku są wyspy z różnymi zwierzętami. Nie do wszystkich łódka zawija, ale do najważniejszej - z lemurami - i owszem. Niestety, sfora była leniwa i głównie grzała futrzane brzuchy na słonku, odmawiając kontaktów osobistych. Ale blisko i bez klatek. Dwa place zabaw, widać zmysł logistyczny twórców, którzy wiedzą, co napędza młodzież do zwiedzania.
Fokarium jest z kolei malutkie i w zasadzie warto wchodzić tylko na pokazy karmienia. Pięć samców fok szarych (jedna z Helu, dwie ze Szwecji i dwie z Warszawy; TŻ twierdzi, że to mówią po foczemu z praskim akcentem) robi cuda z opiekunami, animowane za pomocą patyków z kolorowymi figurami geometrycznymi. Useless trivia - dorosłe samce jedzą do 10 kilo śledzi bałtyckich dziennie (te w fokarium - do 7 kilo). Nie wiem, ile wydalają, ale raczej odpada trzymanie w wannie.
W roli wisienki na czubku jest park linowy - dla młodzieży od 130 cm, ale Majut z lekkim wsparciem ze spokojem dał sobie radę (tylko trzeba było przepinać na nią karabińczyki, ja jednak miałam ciut większe problemy, zwłaszcza na elementach typu siatka, która była wiotka).
Dość oczywistą wadą tego typu miejsc jest konieczność posiadania wachlarza gotówki, albowiem atrakcje są rozproszone, a w każdej się płaci oddzielnie i w różnych miejscach - za wejście do zoo, pływanie łódką po jeziorze, park linowy, fokarium oraz za pluszowego lemura. Wspominałam, że wróciliśmy z pluszowym lemurem? I że ma na imię Julian?
5-6.06.2015
W Ustce bywałam dziecięciem będąc, nic nie pamiętam, poza tym, że plaża. A ponieważ mieliśmy blisko, to pojechaliśmy sprawdzić (i pokazać Majutowi, jak zimne jest polskie morze[1]).
I to się nie zmieniło - plaża jest, piękna, szeroka, z delikatnym, jasnym piaskiem. I nielicznymi muszelkami. Oraz latarnia morska, na którą można wejść za chyba całe 6 zł (no chyba że się nie chce, to się idzie na plażę). Wyjątkowo niedrastyczna (67 schodów), na górze chyba zaskoczył mnie atak paniczki u młodego człowieka, który musiał WTEM zejść z tarasiku, więc mnie tym razem ominęło. Z góry lepiej widać - przewrotnie zwodzony most (przewrotnie, bo na bok - wpływa statek do portu, a on wtedy pik, pik, pik i w bok), molo i syrenkę (którą - jak się łatwo domyślić - wszyscy smyrają po biuście). Podobno jest też ławeczka Ireny Kwiatkowskiej, ale nie znalazłam.
Jedliśmy w restauracji "Syrenka", której nie zaszkodziły "Rewolucje kuchenne"[2] - doskonała zupa rybna, ciekawy w smaku gołąbek z dorsza i klasyka - smażona ryba. W roli czekadełka - wędzone szproty na ciepło.
Obserwacja socjologiczna nr 1: ludzie zrobią przeróżne cuda, żeby wykonać sobie (grupowe lub indywidualne) selfie na tle morza, wykluczając przy tym poproszenie przygodnego przechodnia, żeby pstryknął. TŻ, obserwujący z ogromną uciechą pieczołowite umieszczanie komórki w bucie, który miał posłużyć za statyw, poszedł, zaproponował usługę promocyjną, pstryknął, wszyscy byli szczęśliwi.
Obserwacja socjologiczna nr 2: ludzie wchodzą na plażę, rozkładają koc oraz statyw (lub - jak wyżej - wykonują karkołomne ewolucje w celu wykorzystania elementów codziennych do roli), pstrykają selfie, po czym pakują się i wychodzą.
[1] O, jakże zimna. Jak fala docierała do kostek, miałam podobne uczucie jak lód na nadwrażliwym zębie. Niektórym to jednak nie przeszkadzało, żeby pomoczyć i tyłek.
[2] Po drodze usiłowaliśmy się też pożywić w reklamowanym jako "porewolucyjny" Folklorze w Jastrowiu (piękne brandowanie, zachęcali codziennie pieczonym chlebem na zakwasie), niestety nie udało się - wszyscy wpadli na ten sam pomysł, tłum i nieokreślony czas oczekiwania na stolik.
Adresy: Syrenka - ul. Marynarki Polskiej 32.
... albowiem po bardzo długiej (przeplatanej ale daleko jeszcze nudzi mi się) drodze, krotochwilnie, wybrałam sobie pensjonat nad stajnią. Sam pensjonat doskonały, drewno, haftowane zazdrostki, strych, skosy, a dla Maja łóżko na antresoli, na którą się wchodzi po drabinie. Ale dojazd do niego okazał się nietrywialny. Do głównego budynku dojechaliśmy, dostałam klucz i mapkę oraz skrótową instrukcję od recepcjonistki, po czym malowniczo wykonaliśmy kilka rundek off-roadu po leśnych drogach z zakazem ruchu, wróciliśmy, skąd przyjechaliśmy, spożyliśmy kolację w lokalnej restauracji przedziwnie ekskluzywnej i już za drugim razem trafiliśmy do pensjonatu "Pod Żelazną Podkową". Jedyne półtorej godziny później.
Na stanie mamy konie, osła, owce (małofutrzaste z czarnymi pyszczkami oraz jedną megafutrzastą wyglądającą jak chow-chow z afro), kozy, kucyki, jaskółki oraz dwa krótkołape psy. Przyjazność 10.
[21.07.2013]
Wszystkie chyba widokówki, jakie zachowały się z bujnych lat 60., 70. i 80., pokazywały słoneczny dzień, błękitne niebo, obłoczki, a poniżej soczystą zieleń (chyba że jesień, wtedy złoty, rudy i czerwony). Chmurki rozwieszone w równych rządkach jak na sznurze do bielizny, złote pola, miękkie jak sierść labradorka. I potem się pamięta, że kiedyś tak cały czas było, a nie tylko przez kilka lipcowo-sierpniowych dni. Dlatego, kiedy jest taki weekend, że całe niebo wygląda jak materiał do miliona instagramów, to jest to czas, żeby jechać w świat. Ten dalszy, ale jednak cywilizowany (jest autostrada!).
W województwie opolskim do łez doprowadziły mnie dwujęzyczne tablice. Do łez ze śmiechu, albowiem jak głęboko rozumiem sens dopisywania na tablicy, że Strzeleczki to Klein Strehlitz, a Zielina to Zellin, tak pójście na łatwiznę i robienie z Kujaw Kujau czy z Mokrej Mokrau to jest takie bardziej wyjście na leniucha. Tym bardziej wyczekiwałam, jak się będzie nazywać marketingowo dwuznaczna Moszna (odrzuciliśmy sugestię z sali, że może będzie to Das Wuur, za to stawialiśmy na przechrzczenie jej na Moschnau); Moschen nas zupełnie nie zaskoczyło. Nawet brew nie drgnęła.
Więc pomijając lingwistyczną pułapkę (bo lokalizacja zamku odmienia się nie tak, jak homonim), naprawdę warto zakochać się w Mosznej. Wprawdzie nie ogarniam jak pacjenci Centrum Terapii Nerwic Moszna-Zamek leczą sobie te nerwice z setkami turystów w pałacu parku i przylegającej stadninie, ale może - jak celnie zauważyła H. - trzymają ich w lochach i wypuszczają, jak wyjdą ostatni turyści. Bo są lochy, chociaż ich z zewnątrz nie widać. Widać za to wieże. Mnóstwo wież, każda inna, a niektóre ściany ze spokojem mogłyby robić za hanzeatyckie kamieniczki. Na ścianach wmurowana zwierzyna (dziki, bardzo zaskoczony niedźwiedź), z okna malowniczo zwisa szkielet, na podwórku lew wyglądający nawet dość godnie i drugi - tak już zupełnie głupio. W parku przeważnie komary, mimo upału, więc albo się idzie w słońcu i smaży jak na patelni, albo gryzą. I jest oranżeria, ale zamknięta. Chociaż może to i dobrze przy 32 stopniach celsjusza.
Obok zamku jest stadnina, w której trzymają pełnokrwiste, półkrwi oraz małe kotki i ostronosa. Konie jak konie, wiadomo. Ale serio, to jest trudne. Bo najpierw nie mogłam się odkleić od klatki z dwoma radosnymi ostronosami (ciekawość: 10), które wystawiały z klatki łapeczki, wspinając się na wysokość niewysokiego nosa i bardzo chciały się zaprzyjaźnić (nawet z dziećmi[1], które kopały w klatkę[2]). Bardzo, bardzo, bardzo chcę ostronosa, nawet jeśli trochę śmierdzi i jest hałaśliwszy od rozpędzonego Szarszyka oraz marudniejszy od kota Koki. Ale, wracając do trudne, chwilę potem, jak już obejrzałyśmy z Majem konie, w tym czempiona o imieniu Roman, to zupełnie przypadkiem wpadłam na trzy małe kocięta, parkujące opodal stajni. Takie małe, nawet nie dwumiesięczne, z zadartymi ogonkami, jeden szary makowczyk, dwa białe w rudo-czarne łatki. I wyznam, że to nawet nie było tak, że ja chciałam dokonać catnappingu, tylko córka ma, okazuje się, ma również gen zachwytu małymi łapeczkami, miękkim futerkiem oraz obficie na okoliczność emituje słowa pełne słodyczy pod adresem. Więc trudne, bo nie wiem, czy fajniejsze były kotki, czy ostronosy. Czy zamek ze szkieletem.
Wstęp do wszystkiego płatny, oddzielnie do zamku, oddzielnie do stadniny (rząd wielkości 4-6 zł od łebka, są bilety zbiorcze), ale warto - małe zoo urocze, w stadninie przeraźliwie tania kawiarnia i plac zabaw (ale nie dotrwaliśmy, co nie dziwi, bo jak ktoś utknie przy małych kotkach, to wiecie jak jest).
[1] Nie wiem, co to, ale nie chytaj!
[2] Serdecznie pozdrawiam niesfornego chłopca i jego olewczą mamusię, wróżę synkowi karierę w egzekwowaniu długów czy innym zajęciu, w którym przydaje się ręka szybsza od rozumu.
Zaczęło się grubo, bo najpierw przejechaliśmy przez Kanał Ulgi. Poproszę szczotkę do mózgu, bo mam cały czas w głowie wizję kierowców, nieco spiętych, dojeżdżających do wspomnianego kanału i doznających nad nim (wizja obejmowała głównie panów z poziomu mostku) ukojenia po braku toalety po drodze.
Potem było trochę wad. A to droga do zoo wybrukowana była straganami, przy których trzeba było wspinać się na wyżyny dyplomacji, że tego balonika/wiatraczek/pluszaka to pomyślimy w drodze powrotnej, żeby ewentualnie. Potem nie było drewnianych wózków, żeby w razie zmęczenia 2,5-letnich nóg załadować na pokład nieletnią i obwozić ją w powozie. I żeby sparszywiał projektant, montujący plac zabaw tuż przy samym wejściu, przez co nawet najfajniejsze zwierzątka przegrywały w konkurencji z "oćmy na pjać ziabaw juś".
Szczęśliwie te wady nie przesłoniły zalet i za pomocą pokazu karmienia foki udało się wejść w świat zwierząt. Nie wiem, czy bardziej zoo lubię za okazję do własnego zachwytu na widok futrzaków (wygrały bezapelacyjnie[1] kangury, które wykładały się brzuszkiem do góry albo - prawie jak Powolniak w swoim siatkowym podkoszulku - drapały się leniwie pod pachą; a jak zobaczyłam małego kangurka w torbie u mamy kangurzycy, to już w ogóle #rynna), czy świeży i radosny zachwyt Maja światem zwierząt.
Tak czy tak, zoo w Opolu nieduże, miłe, zdecydowanie do wrócenia tamże, bo obejrzeliśmy tak z połowę z braku wózka i czasu. Wejście oczywiście przez sklep z pamiątkami.
GALERIA ZDJĘĆ. Więcej informacji o zoo (ładne, chociaż małe zdjęcia) na stronie zoo.
[1] Chociaż konkurencja była. Tresowana foka. Tłukące się małe surykatki. Żyrafa froterująca miłośnie pyskiem kołowrotek z liną.
PS Będzie i sobota, ale źli ludzie ukradli mi z tego fantastycznego weekendu godzinę i normalnie nie mam czasu. A chcę każdy kawałek tego weekendu sobie jakoś poukładać. Bo dobry był on. Ten weekend. Bardzo.