Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Po ogromnym zmęczeniu materiału ze słuchaniem Dostojewskiego, stwierdziłam, że na odtrutkę wezmę sobie ukochaną książkę amerykańskich dziewcząt, niedawno odświeżoną chwaloną ekranizacją Grety Gerwig z bombową obsadą. Little did I know. Słuchałam i oczy robiły mi się coraz większe, bo absolutnie nie dociera do mnie, jak z tego szkodliwego paszkwilu specjalnej troski można czerpać współcześnie wzruszenie i określać to jako ukochaną książkę feel good, do której się regularnie wraca.
Tytułowe małe kobietki to cztery siostry March - 16-letnia Małgosia (w oryginale Meg, ale słuchałam w wersji polskiej), 15-letnia Ludka, 13-letnia Elżunia i 12-letnia Amelka; mieszkają razem z matką w zubożałym domu, ojca-kapelana nie ma, bo wyjechał służyć krajowi w wojnie secesyjnej. W skrócie - tęsknią za ojcem oraz za dawną zamożnością, z zazdrością patrzą na bogate otoczenie, matka je nieustająco napomina, że inni mają gorzej, bo Marchowie nie dość, że mają siebie, to jeszcze mają możnych protektorów - zgryźliwą ciotkę i sąsiada - którzy je wspomagają w kryzysie. Ojciec chory, matka wyjeżdża, ciężko choruje Elżbieta, ale wszystko się dobrze kończy. I nie czepiałabym się, takie czasy, ale jakim cudem jest to książka określana jako feministyczna, kiedy normalne, żywe dziewczęta są na siłę wtłaczane do zaszczytnej roli żony i matki, ich “rewolucyjne” ciągoty - muzyka, literatura, podróże, chęć zabawy, czy nawet bardzo specyficznie postrzegana “próżność” - są powodem do ciągłego łajania. W prezencie dostają pobożne broszurki, pochwalana zabawa to pielgrzymowanie z pokutnymi workami, chwalebna jest pomoc ubogim, czyli ich celem w życiu ma być poświęcenie i zapomnienie o sobie. Z miłości do matki uprawiają samobiczowanie przy każdej okazji, a już finał, kiedy wraca ojciec i z wysokiego konia chwali ich samoudręczenie, wzbudził mój niesmak. Rozumiem, że to klasyka, rozumiem, że mogła się postarzeć dramatycznie, ale nie rozumiem, czemu dalej jest wyciągana z lamusa.
#59/#13