Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Nie byłam ultra-fanką Matrixa, chociaż zrobił na mnie duże wrażenie. Łatwo mnie kupić dowolną historią o poznaniu niepoznanego, że świat nie jest taki, jaki się wydaje oraz że deja vu to czarny kot. Trochę mi ochłodło przy kolejnych częściach, gdzie zmyłka goniła zmyłkę, mesjanizm deptał po piętach legendom, a wszystko miało na celu pozyskanie odrobiny prądu. Poprzeczka na czwartą część była zatem dość nisko. I nie czuję zupełnie rozczarowania.
Thomas Anderson jest znanym projektantem gier, w tym nagradzanej serii "Matrix". Nie jest jednak szczęśliwy, ciągle coś mu doskwiera, mimo niebieskich tabletek na szczęście, którymi hojnie zasila go psychiatra. I tu niestety obsada stanowi jeden ogromny spoiler, bo skoro psychiatrą jest Neil Patrick Harris, to nie dziwi zupełnie, że wtem pojawia się niejaki Morpheus z czerwoną pigułką, a Trinity wchodzi do trendnej kawiarni po sojowe latte (nie wiem, czy naprawdę po sojowe, drobna złośliwość). Jest sporo paraleli do fabuły pierwszej części, mnóstwo odniesień do memów i mrugnięć oka do widza kultowego, pojawiają się aktorzy z innych produkcji Wachowskich (np. z "Sense8"), warstwa wizualna nie zawodzi, chociaż nie wprowadza niczego zmiatającego z nóg, muzyka podobnie. Prywatnie ucieszyła mnie panorama San Francisco, może nawet obejrzę ponownie dla samych obrazków.