Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Maria Mania i Elwirka mieszkają w gdyńskim falowcu. Maria jest wdową, mieszka z bulterierką Amfą i pracuje jako kwiaciarka przy cmentarzu, stąd głównie wiąże wiązanki pogrzebowe. Elwirka pracuje w Żabce, ma kilkuletniego syna, a dorabia sobie strzygąc psy. Wplątała się też w związek z Łysym, który jednakowoż (zarówno związek, jak i Łysy) nie rokują. Często na spacerach towarzyszy im Dziewczynka Zombie[1], czasem złośliwie spogląda na nie duch jakuckiej babki Marii, czasem dołącza się Żaneta, która w prywatnym mieszkaniu zarabia na życie sesjami sado-maso. W trakcie roku, kiedy to Maria i Elwirka mają tworzyć baśń, w założeniu terapeutyczną, jak kazała pani psycholog ze Środków Unijnych, raczej próbują nie oszaleć dzięki rozmowom. Bo praca za grosze, traumy z przeszłości, mężczyźni, którzy nie wspierają, a są obciążeniem, nawet jeśli na początku było cudownie. Nie pomaga Matka Boska, która objawiła się na elewacji; może dlatego, że zawsze siedzi stopień niżej Bóg Ojciec i Syn Boży, a może dlatego, że to chiński grzyb. Zima i wszechogarniająca ciemność też nie pomaga, ale to nie specyfika falowca, tylko taki mamy klimat.
Jaka to pyszna książka, świeża, bogata językowo. W zasadzie musiałabym przepisać połowę, bo zachwycona byłam co drugim, trzecim akapitem[2]. Tak, zgadzam się, że w zasadzie nie ma w książce akcji jako takiej, ale tyle jest między wierszami - dziecko oddane krewnym, bo bóg dał na dziecko, ale nie dał na dziecko, pechowo okazało się, że ciotka bije za wymiotowanie niedobrym jedzeniem i ogólnie dla kształtowania charakteru, a wuj pod nieobecność rozmodlonej ciotki dobiera się do dziecka. Sprawy damsko-męskie, rozpływające się w nadmiarze alkoholu i męskiej nieporadności, gdzie Arka Gdynia w sercu, ale już nie praca czy odpowiedzialność. Przegrani ludzie, którzy w alkoholu topią rozczarowanie życiem albo rutynowo wstają, kupują szkielet i włoszczyznę, bo to wystarczy do przeżycia dnia. Rytm roku i jego zmienność w zwykłym życiu, od którego nie ma wakacji, bo skąd wziąć na wakacje?
Bardzo bym chciała napisać taką książkę.
[1]
Dziewczynka zombi kiwa głową. Ona, jak była małą dziewczynką, to też chciała być zwierzątkiem najbardziej. Zwierzątka nie miały opiekunów. Opiekunowie opuszczali zwierzątka i zwierzątka miały święty spokój. Nie miały ciotki. Nie miały wujka. Jak już nie zwierzątkiem, i koniecznie istotą ludzką, to jednak chłopcem. Chłopcy nie musieli słuchać i dawać przykładu. Nie musieli mieć czystych rąk i niezagiętych rogów w zeszytach.
[2]
(...) I raz się z nim tylko pokłóciłam. A on nawet przyznał mi rację. O narządy. Bo o Iwanie opowiadał, i że ktoś Iwana zaczepił, a Iwan taki ujarany, że nic nie kuma, stoi tylko jak pizda taka i nic, tylko nogami przebiera. Więc ja mu mówię, nie używaj nazw żeńskich narządów, Piotrek, do obrażania kogoś w mojej obecności, bo mnie to jako kobietę i właścicielkę narządu tego obraża. Treść tego powiedzenia oraz jego rażąca nieprawda. Bo ze stania, przestępowania z nogi na nogę i kiwania się raczej istoty obdarzone chujem, nie pizdą, są znane. Wystarczy na budowlańców spojrzeć przy drodze jakiejkolwiek, że gdy mają dziurę wykopaną, to stoją, kiwają się i w nią patrzą. A on mi na to, że mi te feministki w głowie namąciły, i że tak się mówi, i że to określenie takie jest tylko. A ja mu, że to nie określenie jest tylko, Piotrek, bo jak cię nazwę głupim chujem, to będzie to tylko dla twojej głupoty wulgarny ozdobnik. A jakbym ci powiedziała, jesteś pizda, to byś się na mnie obraził, łomotnął drzwiami i trzy dni by cię nie było. I pomyśl sobie teraz, Piotruś, na tym przykładzie, kto ma rację w tym naszym lingwistyczno-dżenderowym sporze? I wtedy on mi powiedział, że rację mam, tylko żebym mu tu z jakimiś dżenderami nie wyjeżdżała, bo to jest za dużo, bo on prosty chłopak jest z falowca.
#32