Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

On the flight

Sex and the City

Zaskakująco przyjemna komedia. Nastawiona byłam na modowe nudziarstwo w stylu "Diabeł ubiera się u Prady", ale było zabawnie, dowcipnie, kąśliwie (bardzo dobra scena z próbą dzwonienia z iPhone'a), chociaż dość nielogicznie i absurdalnie. Film opowiada o roku z życia czterech nowojorskich przyjaciółek (no, Samantha chwilowo mieszka w Los Angeles, ale wraca). Nasuwa się porównanie do "Lejdis" i z przykrością muszę stwierdzić, że mimo całego nagromadzenia absurdów, bridezilli i życia w świecie pozbawionym spraw przyziemnych (największe zmartwienie to sprzedaż domu i konieczność rozpakowania rzeczy po przeprowadzce), porównanie wypada na korzyść Hollywood. Bardzo ożywcza postać Louise z St. Louis, która opiekuje się Carrie. Nie jest to wielkie kino, ale niezły film na wieczór z winem. Testowane na mężczyznach.

Kung Fu Panda

Ładnie animowana historia o tym, jak to tłuściutki miś panda, prowadzący wraz z ojcem kluskową restauracyjkę, marzy o tym, żeby zostać wojownikiem kung fu. W filmach animowanych marzenia się spełniają, więc miś przypadkiem trafia na szkolenie w świątyni i mimo niechęci pozostałych wojowników odkrywa swoje przeznaczenie. Nie tylko dla dzieci, dialogi są dość postmodernistyczne, acz parlamentarne.

Made of Honor (Moja dziewczyna wychodzi za mąż)

Komedia romantyczna w schemacie numer 3: on jest jej przyjacielem i po latach odkrywa, że ją kocha. Oczywiście w złym momencie, bo ona oznajmia, że wychodzi za mąż za szkockiego szlachcica i proponuje mu rolę druhny. On stwierdza, że będzie walczył o nią do końca. Ładne szkockie pejzaże, trochę szkockiego folkloru, kontrast między wesołymi Amerykanami bez tradycji a szkockim rodem z tartanem.

Leatherheads (Miłosne gierki)

Nie dałam rady (ale przyjmuję opcję, że po 5 godzinach drugiego lotu byłam już na tyle zmęczona, że miałam prawo się zdrzemnąć) mimo doskonałej obsady (Clooney, Zellweger, Krasinski). Film o początkach ligi futbolowej w Ameryce, gratka dla miłośników estetyki lat 20. Trener lokalnej drużyny (Clooney) wypływa na szerokie wody sportu, inwestując w genialnego gracza i bohatera I wojny światowej (Krasinski). Błyskotliwa dziennikarka szuka haka w wojennej historii futbolisty i nawiązuje romans z trenerem (kto by nie nawiązał). Pointę przespałam, ale skoro to komedia romantyczna, to pewnie jest happy end.

Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki

Emerytowanemu Indianie mówię niestety "pas". Harrison Ford gra dalej tak samo jak 20 lat temu, ale zupełnie jak podczas grilla na księżycu - są panienki, pościgi, impreza, ale nie ma atmosfery. Czasy zimnej wojny, Indiana, namówiony przez młodego człowieka z brylantyną na włosach, rusza w poszukiwaniu tajemniczej czaszki. Szybko trafia w ręce agentów KGB, którzy bez żadnych problemów działają na terenie Stanów Zjednoczonych i Ameryce Południowej. Dżipy, węże, toczące się głazy, podziemia i skorpiony, ale całość mocno średnia. Zabawna scena - wybuch bomby atomowej na poligonie w środku amerykańskiej pustyni (z krótką instrukcją, gdzie się chować na okoliczność). Końcówka mocno rozczarowująca - ab wn cemrcenfmnz, nyr żr xelfmgnłbjr pmnfmxv gb xbfzvpv?! Słabe, bardzo słabe.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 20, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 3

« Smile - Human Traffic »

Komentarze

Jajcuś

To może teraz „Mamma Mia!”? Nam się podobało. :)

Zuzanka

Na razie nigdzie nie lecę, a do kina to mi jednak trochę szkoda ;->

Orlinos

Odnośnie Indiany – film jest głupiutki i zrobiony byle jak (szczególnie po scenariuszu widać, że pisano go na nowo tyle razy, że przestał mieć jakikolwiek sens; dobrze, że w wątku miłosnym jest Znana już Karen Allen – bo widz może pamiętać, jak wyglądały kiedyś ich wzajemne stosunki. Ponieważ odświeżyłem sobie ostatnio całą Trylogię, mogłem sprawdzić, jak wiele, można wycisnąć z aktorów, dysponując podobnym czasem ekranowym (inie zapominając oczywiście o tym, że to w końcu film przygodowy, więc „romans i inne duperele” muszą być zredukowane do minimum).

Ale mimo wszystko cieszyłem się jak dziecko, bo, co tu dużo mówić, to już pewnie jeden z ostatnich filmów tego typu (kino nowej przygody itp.) Kina mojego dzieciństwa. I nie o to chodzi, że teraz produkuje się tylko badziewie – nie mam zamiaru dać się ponieść narzekaniu na nowe, gorsze czasy. Po prostu zmieniła się rzeczywistość, a wraz z nią forma przeżywania ekranowych przygód, oraz chociażby estetyka bohaterów.

Ciężko mi się np. wczuwać we współczesne kino akcji, gdy bohaterowie zwykle wyglądają na przylizanych emo z pisemek dla nastolatek (domyślam się, że podobną opinię o Indianie czy innym Johnie McClane’ie mają ludzie starsi ode mnie). A ja zawsze uwielbiałem sobie wyobrażać, że jestem dzilnym Indianą czy Hanem Solo. :-)

Z punktu widzenia producenta – to zapewne typowy film wyłącznie dla kasy i proszę bardzo, George, zafunduj sobie kolejny podbródek. ;-) Z mojego punktu widzenia – to było umiarkowanie miłe kolejne pożegnanie z krainą dzieciństwa.

Podobnie, aczkolwiek w poważniejszy sposób, czuję się, gdy umiera ktoś dobrze mi znany w młodości. Ech.

Skomentuj