Zadzwonił telefon kilka dni temu. TŻ oznajmił, że kupił mi w prezencie solidną łopatę Fiskars. W ubiegłym tygodniu usiłowałam wykonać podkop za pomocą małej łopatki ogrodowej, poległam nie tylko ze względu na to, że pracowałam z nadczynną lingwistycznie córką, ale głównie ze względu na korzenie, którymi mój ogród jest poprzerastany. TŻ dzielnie więc przekopał kilka metrów kwadratowych ziemi i w wielkim chaosie posadziłam: żonkile, tulipany Rem's Favourite i Purple Prince Triumph, szafirki klasyczne i białe, hiacynty błękitne (odmiana "Delft blue") i pomarańczowe (odmiana Gipsy Queen), mieszane krokusy i mieszane irysy.
Praca uczy, dowiedziałam się więc, że żonkile to tak naprawdę żółta odmiana narcyza, krokusy to szafran (wiedziałam, ale i tak), a irysy to kosaćce (a ta konkretna odmiana to wersja holenderska, delikatniejsza od najpopularniejszych bródkowych). Sadziłam w chaosie, bo chociaż miałam rozrysowany plan, co i gdzie, kupione koszyczki na cebulki, to i tak wyszło jak wyszło, a jak wyszło, to wyjdzie na wiosnę. Albo i nie wyjdzie. Teoretycznie od lewej są żonkile, potem irysy, szafirki i hiacynty, dookoła obsadzone cebulkami tulipanów.
Wieczorem w miasto, chociaż lodowaty wiatr zaprzeczający informacji w kalendarzu, że październik, nie zachęcał. W uroczej Pod Niebieniem dla gości z dalekiego Szczecina można dostać burgera z kaczki po poznańsku (kaczka wyglądała obłędnie, natomiast idea burgera w pyzie drożdżowej jednak do mnie przemiawia, bo ja nie lubię pyz) czy wegetariańskie gołąbki z kaszy. Ponieważ był dzień odkryć, kartoflanka po poznańsku - zwana "ślepymi rybami" - to nic innej niż vichyssoise na ciepło (bez myrdyrdy, za to z chipsami z boczku, a w wersji wege - prażonymi migdałami). Majut dostał pieczone w słoiku ciasto czekoladowe z lodami, po czym usnął w samochodzie w drodze do domu i przespał pełne 12 godzin.
Cebulki: Lidl, Biedronka (oraz nieustająco czekam na import z Holandii).
Łopata: Liroy Merlin.
Pod Niebieniem: Żydowska 1 (dawniej Warung Bali).