w pełni rozumiem zachwyt nad starymi książkami - sami mamy bardzo dużo strarych ksiażek (zarówno swoich jak i upolowanych). Moim najwiekszym hitem z dzieciństwa była ksiażka "Jak Bettina wracała ze szkoły" oraz "Mały duszek" ;-)
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
W Trójce była dyskusja o tym, kiedy jest "złota godzina", z najlepszym światłem, że godzinę po wschodzie słońca i godzinę przed zachodem. Dla mnie w mieście każde światło jest dobre. Byle by było.
Odbudowuję kawałki dzieciństwa. Do dziś pamiętam, jakie książki miałam. Pamiętam te, które rozsypywały się z zaczytania i były sklejone taśmą, która po latach ciągnęła się cieniutkimi nitkami kleju przy odrywaniu. I jakoś przytłacza mnie wybór książek współczesnych. Nie chcę wchodzić w kilometrowe serie, w zeszyty z naklejkami, w brandy - w Miffy, strażaka Sama i świnkę Peppę. Szukam książek starych, niekoniecznie pierwszych wydań, ale takich, które zapadają w głowę. Których ilustracje się zapamiętuje. Wiem, kupuję teraz książki dla siebie, ale czuję się jak dziecko, kiedy otwieram nieznane mi wcześniej tomy Saska czy znaleziony w antykwariacie[1] tomik Winklowej "Śmiesznie makaron rośnie" z ilustracjami Wandy Orlińskiej. Mam naiwne przekonanie, że wykreuję córce w jej życiu miejsce na te książki. I inne.
[1] Wydawało mi się, że już wyczerpał się urok antykwariatów, że wygodniej wyklikać. Ale jednak. W zimowy dzień, kiedy już można założyć z powrotem zaparowane okulary i zdjąć rękawiczki, fajnie pobyć w antykwariacie. Mogliby jeszcze kawę dawać. Chociaż oczywiście zawsze można pójść gdzie indziej na herbatę z cytryną i syropem malinowym. To był dobry dzień i dobra herbata.