Winę za decyzje zrzucam na upał. Bo ja sobie daję radę (chociażby za pomocą zwiedzania kawiarni i sączenia zimnych napojów), ale młodzież niespecjalnie. Zaczęłam od rzeczywiście ślicznej ulicy Mariackiej, pełnej kamiennych tarasików, na które wchodzi się po małych kamiennych schodkach, z poręczami, rzeźbami, kulami i kwiatami; do bólu komercyjnej (wiadomo, gdzieś ten bursztyn trzeba upłynniać), ale dającej pożywkę do myślenia o małym miejskim zaciszu.
A potem, jako że się nieco zgrzałam, weszłam do Bazyliki Mariackiej. I złe mnie podkusiło. Mam taki gen, co to go mają te ślimaki, które z piskiem opon po każdym deszczu prują na chodnik, gdzie kończą płaskie pod ludzkimi butami. Gen każe mi za cenę strachu, zmęczenia i niewygody leźć wysoko, że popatrzeć, jak pięknie jest nisko. Lazłam więc (bo wchodzeniem bym tego nie nazwała) po tych chromolonych małych schodkach, a było ich 400, taka ich chromolona proweniencja, wymieniając uwagi w uniwersalnym sapiącym narzeczu z równie zasapaną turystką z Niemiec (ja niewiele rozumiałam z jej niemieckiego, ona zapewne tyle z mojego polskiego), że musiałyśmy na łeb upaść, żeby się na tę wieżę pchać. I jak już wlazłam, spocona i znękana, umierająca na widok każdej następnej partii schodów, które zdradziecko wynurzały się zza zakrętu, na sam czubek, okazało się, że nie było warto. Tarasiątko widokowe o powierzchni chyba czterech metrów kwadratowych, z dwóch stron obudowane ścianami na głucho, a z pozostałych osiatkowane powyżej moich ramion. And all I got was a lousy photo[1]. A dziecko moje jedyne to nie wiem, na kogo wyrośnie, bo przez całą drogę wznosiła entuzjastyczne okrzyki, w drodze powrotnej zaś, kiedy mozolnie wystękiwałam na przydechu, ile to jeszcze schodów zostało, usnęła sobie, zostawiając mnie z magią kolejnych malejących dziesiątek.
Złe też mnie podkusiło, żeby jechać do Akwarium w Gdyni. Poczułam na karku oddech zapyziałego PRL-u. W minut 10 przeszłam przez sale z akwariami i nagle się okazało, że to by było na tyle (nie licząc sklepiszcza z pamiątkami, namiotu, gdzie można było lody i frytki oraz szumnie zapowiadanej Sali Mokrej, gdzie dzieci mogą dotknąć ryby, która okazała się być (sala, nie ryba) pokoikiem z czterema korytkami z wodą, nielicznie zasiedloną przez bure ryby nieznanego pochodzenia, bynajmniej nie zachęcające do moczenia rąk). I tak, o. Owszem, spędziłam z dzieckiem chwilę nie w upale, ale równie dobrze mogłam iść do supermarketu i popatrzeć na stoisko z asortymentem rybnym (przesadzam, ale mam poczucie nabicia w solidną butelkę).
Powypoczywałam, chcę do domu.
EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.
[1] A napisałam to po to, żeby - jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi do głowy wchodzić po jakichś schodach - natychmiast zaprzestać i usiąść.