Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Polski tytuł ("Rozstania i powroty") całkowicie spłaszcza angielską dwuznaczność, bo oprócz znaczenia literalnego to też określenie kradzieży z włamaniem. A o tym ten film jest dwupoziomowo. Do pięknego loftu, w którym mieści się nowoczesne biuro architektoniczne, włamuje się szajka młodziaków, który chodzą po dachach i przez oszklony sufit mogą podejrzeć kod do alarmu. Znikają z laptopami, telewizorami, gotówką i figurkami używanymi do prezentowania modeli budynków. Will, który w domu[1] ma coraz luźniejszy związek z wieloletnią narzeczoną, Szwedką Liv, a do tego nie daje sobie rady z ciągłą walką z dzieckiem Liv - autystyczną nastolatką Bee, woli czatować pod biurem, żeby wykryć, kto go okrada. Jego współpracownik Sandy szybko się poddaje, bo zamiast przesiadywać w zimnym samochodzie, okazyjnie obstawianym przez nudzącą się lokalną kurtyzanę[2], woli nawiązywać bliskie stosunki z najpierw podejrzewaną o kradzież, a potem oczyszczoną z podejrzeń piękną a egzotyczną sprzątaczkę.
I kiedy już się zaczęłam zastanawiać, czy Will z nudów i dla odreagowania zabierze chętną profesjonalistkę na tylne siedzenie, na ścianie budynku pojawił się Miro, nastolatek-włamywacz. Will pognał za nim i zobaczył jego matkę, piękną, smutną emigrantkę z Bałkanów, Amirę[3], która - jak się łatwo domyślić - nie wiedziała o dodatkowym zarobku nieletniego i żyła w przekonaniu, że utrzymuje rodzinę z krawiectwa. Will się zakochał, nie naskarżył na syna, zaczął przychodzić pod pretekstem naprawy odzieży i jakby to był amerykański film, to by pewnie był prosty happy end już tutaj. Ale że to film brytyjski, to historia poszła w nieco inną, choć równie ciekawą stronę.
I mnie ten film zauroczył. Zachwycił to za duże słowo, ale poddałam się bez wahania jego magii, łagodnej mądrości, ocenie życiowych wyborów. Że największą kradzieżą jest kradzież czyjegoś serca, a w związku źle się dzieje, kiedy partnerzy przestają na siebie patrzeć.
[1] Skądinąd cudownej urody, z tarasem wychodzącym na kanał/rzeczkę, jasnym, przestronnym, loftowym i do bólu dizajnerskim.
[2] Która, skądinąd, wprowadza klimat wczesnego Almodovara i sporą dozę zdrowego humoru.
[3] Zabawna sprawa - chłodną Szwedkę gra śliczna Amerykanka, Robin Wright[4], a pół Serbkę i muzułmankę - do szpiku kości francuska Juliet Binoche.
[4] Mój wielki zachwyt z czasów, kiedy oglądałam na Sky One wyrywkowe odcinki "Santa Barbary" (można to otagować i #guilty-pleasures, i #wstydliwe-wyznania).