Więcej o
Przeczytali mnie
[Do czasopisma Business&Beauty, przed korektą]
Kiedy wykształcona, biała, bogata i nieco zmanierowana Amerykanka idzie do więzienia, zmienia się wszystko. Nie dość, że rzeczywiście nie może stamtąd zaktualizować swojej strony www, to okazuje się, że nie ma pieniędzy na plastikowe klapki pod prysznic, z powodu nieporozumienia słownego zostaje pozbawiona jedzenia, a dodatkowo dociera do niej, że mimo posiadania narzeczonego i zamożnej rodziny, jej życie się właśnie bezpowrotnie zmieniło.
Serial oparty jest na książce Piper Kerman (w serialu - Chapman), która w bujnej młodości była w związku z dealerką narkotyków i przemycała przez granicę pieniądze. Przez 13 odcinków pierwszego sezonu to jednak nie Piper i jej coraz bardziej żałosne próby przejścia przez wyrok możliwie najłagodniej są najciekawsze. Więzienny kastowy system pokazuje, jak łatwo wraca się do segregacji, kiedy zdejmie się ogładę cywilizacji. Rzut oka na amerykański system penitencjarny, nastawiony na zysk, pokazuje, jak łatwo wpaść w machinę - czasem za drobną kradzież - z której już się nie wyjdzie. W tle pokazane są dramatyczne, czasem wynikające z braku wyboru, historie pozostałych więźniarek. I to wcale nie Piper zaczynam najbardziej współczuć w kolejnych odcinkach.
[Tekst "Recenzje filmowe" do Magazynu Business&Beauty, styczeń 2014].
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 19, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie, Seriale
- Skomentuj
- Poziom: 3
Baz Luhrmann, reżyser filmu, uznał, że wszyscy "Wielkiego Gatsby'ego" już czytali albo oglądali w wersji z Redfordem i Farrow, wiadomo więc, że niewierna Daisy jednak nie wybrała Gatsby'ego, a dla wszystkich poza Buchananami życie się skończyło.
Owszem, Gatsby w wykonaniu di Caprio jest niesamowity - z równą wiarą przyjmuję, że był nieuleczalnym romantykiem, człowiekiem, który miał marzenie albo - jak sam aktor stwierdził - zwyczajnym psycholem. Daisy, grana przez mniej znaną, ale należycie maślanooką Mulligan, ma śliczny uśmiech i omdlewa we właściwych momentach. Najmniej pasował mi grający narratora Maguire, twarz Spidermana za bardzo się z nim zrosła i miałam poczucie, że zaraz wypuści nić i wespnie się na wieżowiec.
Ten film warto obejrzeć dla obrazu i muzyki. Zestawienie rapu z szalonymi latami prohibicji i charlestona, bogatymi kostiumami z epoki i omdlewającym spojrzeniem mocno uszminkowanych pań jest odważne i wciąga od pierwszej minuty. Komputerowo wygenerowany świat, neonowo kolorowy w sferach dla bogatych, szary w dzielnicach robotniczych tworzy prawie że musicalowy show, w którym z litery książki F. Scotta Fitzgeralda pozostaje tylko obsesja i zawieszenie w teraźniejszości. Bo jutra nie będzie.
[Tekst "Recenzje filmowe" do Magazynu Business&Beauty, styczeń 2014].
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 17, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Komentarzy: 3
- Poziom: 3
Aktualnie centrum Poznania przypomina lej po bombie. Zaraz koło dworca, obok Targów Poznańskich, zostało rozkopane największe skrzyżowanie, przez które jeszcze rok temu jeździło większość poznańskich tramwajów. Między hotelem Sheraton a Mostem Teatralnym straszy ogromna dziura, w której mozolnie powstają podziemne parkingi, przejścia i - na samym końcu - krzyżujące się ciągi komunikacyjne. Do niedawna w takim samym stanie rozpadu była Stara Drukarnia - wzniesiona w połowie XIX wieku rezydencja, w której mieściła się przed I wojną światową drukarnia Posener Buchdruckerei und Verlagsanstalt. O dawnej świetności świadczyła tylko bryła budynku, bo od czasu sprzedaży budynku przez Zakłady Graficzne im. M. Kasprzaka w 1994 sam budynek malowniczo sobie niszczał wśród zaniedbanego ogrodu.
Na szczęście w Poznaniu, mieście Know How i How Much, już jakiś czas temu okazało się, że warto wykorzystać ocalałe kawałki historii. W 1998 rozpoczął się proces remontu budynku Starej Drukarni, która od roku 2011 - poremontowej premiery - nosi nazwę Concordia Design. Szczęśliwie nie został otoczony płotem, zza którego można by tylko tęsknie wzdychać i podziwiać elementy ozdobne na ścianach i na dachu. Można wchodzić do środka, całkowicie odnowiony budynek posiada postindustrialne wnętrza z zachowaniem oryginalnej ornamentacji. Oprócz secesyjnych kafli i fresków na ścianach, w środku można znaleźć kilka przedsięwzięć.
Modne ostatnio określenie - hipsterskie - świetnie odpowiada temu, co mieści się w Concordii. Wyjątkowo staram się tutaj hipsteryzm wybielić, bo nie chodzi kogoś, snującego się z kubkiem latte w przypadkowo skomponowanych ubraniach, z modnymi markowymi okularami okularami i mimo upału w wełnianej czapce na głowie, tylko o postawę doceniającą design i jakość. Głównym celem ośrodka Concordia Desing jest promocja polskich firm, zwłaszcza z okolic Wielkopolski, pokazujących nowoczesne rozwiązania projektowe, zaczynając od wzornictwa przemysłowego, a na kreacji i organizacji wydarzeń kończąc. Mieści się też tu inkubator przedsiębiorczości młodych firm z branż kreatywnych – CoOffice, gdzie oprócz tego można wynająć biurko w strefie co-workingowej, jeśli jednoosobowej firmie znudzi się praca w piżamie we własnym domu.
Najsmaczniejszym z przedsięwzięć jest restauracja Concordia Taste. Od 9 rano serwowane są śniadania na bazie ekologicznych jajek kurki zielonóżki, dżemów z Gryszczeniówki i pieczonego na zakwasie pełnoziarnistego chleba. Potem - na lunch - sezonowe dania ze świeżych owoców i warzyw, zmieniające się dość często w krótkim menu. Naczynia, sztućce i meble pochodzą z promowanych przez Concordię firm designerskich. Jeśli spodoba Ci się stół, na którym właśnie zjadłeś obiad, lampa oświetlająca gazetę czy kubek, w którym pijesz herbatę - kup go. Przy każdej wizycie w restauracji mam ochotę na zakup sprytnego stołu z szufladami pod blatem, wstrzymuje mnie tylko to, że mam już jeden w kuchni.
Można przyprowadzać też dzieci, bo Concordia Kids organizuje (po południu i w weekendy) warsztaty, pokazy i spotkania dla dzieci. W bezpiecznej, ekologicznej przestrzeni dzieci tworzą z niczego nowe światy - wieże z kartonów, miasta z klocków i bajkowe kwiaty z papieru. Z Concordią współpracują nowoczesne wydawnictwa książek dla maluchów i dzieci starszych, pojawiają się wolontariusze ze schronisk czy multikulturowi studenci, którzy mimo bariery językowej świetnie się z kilkulatkami dogadują.
Nawiązując do przeszłości budynku, w piwnicy mieści się nowoczesna drukarnia - Concordia Print. W jednym z najbardziej zaawansowanych centrów druku cyfrowego można wydrukować wszystko i na wszystkim - papier, szkło, drewno czy tworzywa sztuczne. Student oprawi pracę magisterską w sposób mniej nudny niż standardowe bindowanie, młoda para dostanie kilka finezyjnie wyciętych zaproszeń na ślub dla najbliższych, a dziecko - dom z tektury.
To nie jest jedyny odnowiony zabytek w Poznaniu, w którym bywam. Niektóre - jak najbardziej chyba znany Stary Browar - zostały nieco zdeklasowane do roli centrum handlowego mimo zaplecza kulturalnego, niektóre - mimo remontu - straciły cały swój urok jak Dworzec Letni. Concordię mijam za każdym razem z poczuciem, że to dobrze odtworzona historia Poznania. Cały urok pokaże się pewnie po zakończeniu remontu ronda Kaponiera (to już pod koniec 2013!). Najbardziej lubię, jak XIX wiek przegląda się we współczesności - odbicie Concordii w szybach nowoczesnego hotelu Sheraton budzi we mnie wewnętrznego hipstera. W wełnianej czapce.
[Tekst "Concordia Design" do Magazynu Business&Beauty, styczeń 2014].
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 17, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie, Moje miasto
- Skomentuj
- Poziom: 3
Kiedy wieje monsun, jest niskie ciśnienie, wszyscy są drażliwi, a do tego cały czas deszcz wisi w powietrzu. To nie jest najlepsza pora na organizowanie wesela, ale akurat tak wyszło w pewnej zwykłej hinduskiej średniozamożnej rodzinie. Ojciec się zapożycza, żeby godnie wydać córkę za mąż, matka ze zdenerwowania popala w toalecie, do Delhi zjeżdża się rodzina i przyjaciele domu z całego świata - kuzyn-idiota z Australii, krewni z Omanu, wujostwo ze Stanów i pociotki z różnych części Indii. Organizacja trochę kuleje, sypią się kwiaty z dekoracji, właściciel firmy obsługującej wesele właśnie zakochał się w ślicznej służącej, namiot weselny ma niewłaściwy kolor i nie jest nieprzemakalny, ktoś nie dowiózł alkoholu, wujek o dziwnych skłonnościach kręci się za 10-letnią dziewczynką, a przyszła panna młoda ma romans z żonatym showmanem telewizyjnym. I wygląda na to, że wesele będzie najgorszym dniem w życiu wielu osób, mimo przygotowań, pięknych strojów i postanowienia, że to najważniejszy dzień dla całej rodziny.
Film jest zaprzeczeniem idei boolywoodzkiej sztampy - bohaterowie są żywi, problemy nie znikają od tego, że ktoś zaśpiewa i zatańczy, ale kiedy wszyscy się cieszą, radość jest szczera i zaraźliwa. Pojawiają się trudne tematy - aranżowanie małżeństwa, zdrada, akceptacja inności i reakcja na niewłaściwe zachowanie w stosunku do dzieci; rzeczy, których nie przykryje jedwabne sari i nie zasłoni biżuteria. To film o miłości rodzinnej i zaufaniu, a dodatkowo piękny i kolorowy obraz kultury i zwyczajów pendżabskich Hindusów.
[Tekst "Nie tylko Bollywood" do Magazynu Business&Beauty, kwiecień 2012].
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 20, 2012
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Skomentuj
- Poziom: 3
Przed każdą podróżą samolotem staram się o miejsce przy oknie. 75% przyjemności z lotu mam z patrzenia na świat z góry (pozostałe 25% to czekanie na turbulencje, taki ekwiwalent rollercostera, na który już chyba jestem trochę za stara, bo jednak się trochę boję, w przeciwieństwie do latania samolotem). Najpierw pozioma linia pasa nagle odrobinę odchyla się w dół i już. Powietrze i chmury, które muszą być zrobione z waty albo bitej śmietany. Czasem to pofałdowana przestrzeń aż po horyzont, rozświetlana na różowo-złoto słońcem, czasem pomiędzy obłokami widać świat, który wygląda jak makieta kolejki PIKO. Szczególnie lubię miasta. Każde jest inne - Amsterdam to ściśle poukładane układy scalone na wielkiej zielonej płycie głównej, Buenos Aires nocą to regularna, gęsta, iskrząca się siatka świateł, w Morzu Irlandzkim jak falochrony ustawione są małe elektrownie wiatrowe. Do Rzymu wlatuje się od strony morza, prawie że z szumem fal uderzających w piasek plaży, z zachodem słońca za plecami, do San Francisco od strony Zatoki. A Poznań nocą to rozrzucona mała garstka świateł, za to w ciągu dnia dzięki błyskotliwemu pomysłowi projektantów lotniska leci się nad Rynkiem i wzdłuż Świętego Marcina, szlakiem poznańskich zabytków. Skutkiem ubocznym tego pomysłu jest też fakt, że z i do Poznania niewiele lata. Coś za coś.
[Tekst "Przyjemność latania" dla Magazynu Business&Beauty, luty 2011].
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 16, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie, Listy spod róży
- Skomentuj
- Poziom: 3