Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Listy spod róży

Norymberska sobota

Na poboczu niemieckich autostrad kwitnie fioletowy łubin.

Nie przeszkadza mi zupełnie, że prawie całe stare miasto w Norymberdze zostało postawione od nowa po wojnie, bo nie wygląda na beton i cegłę dziurawkę. Przeszkadza mi trochę, że 80% restauracji to włoskie z obowiązkową pizzą. Znalezienie porządnej niemieckiej restauracji, żeby był sznycel i sery okazało się całkiem niezłym wyzwaniem. Znaleźliśmy (kluczem jest wchodzenie w boczne uliczki) i nie żałuję ciężkiej pracy i kilometrów w podeszwach, bo bardzo przyzwoita. Moja nauczycielka niemieckiego z liceum byłaby dumna, bo umiem się dogadać z kelnerką i nawet zadawać trudniejsze pytania typu "które piwo lepsze" (nie że dużo więcej, ale i tak jak na sześć lat nauki to nieźle).

Wiem, marudna jestem, ale tak mógłby wyglądać Poznań, gdyby nie dziesiąt lat rządów ludzi, którzy kazali zbudować Estkowskiego, a teraz twierdzą, że zależy im na gościach biznesowych, a nie jakichśtam turystach. Z całego serca moje serdeczne życzenia, żeby Was obesrało.

GALERIA ZDJĘĆ

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 30, 2009

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: niemcy, norymberga - Komentarzy: 5


Praski piątek

Ja to jednak do Pragi mam pecha. A to kostkę skręcę, a to w listopadzie nagle wysypuje śnieg i przeraźliwe zimno. Teraz mimo wyboru ładnych okoliczności kalendarza było albo buro, albo padało, a do tego – co jest abominacją pod koniec maja – było poniżej 10 celsjuszów (tylko gradobicia brakowało). Grzecznościowo zabrane skarpetki na okoliczność, że sobie ahystokhatyczne stopy obetrę, okazały się być towarem pierwszej potrzeby, żeby mi paluszki z zimna nie odpadły.

Doceniłam jednak Pragę w listopadzie – dopiero dziś zrozumiałam, co to znaczy „tłum turystów”. Kolejka do katedry św. Wita miała kilkaset osób. W Złotej uliczce było widać dachy, resztę zasłaniał kłębiący się tłum płci obojga, gęsto przetykany paniami w wieku mocnopostbalzakowskim, które są chyba najokropniejszymi turystkami, bo idą jak stado baranów, przepychając się rogłokciami, byle dojść do celu i zrobić sobie zdjęcie idiotenkamerą, trzymaną pieczołowicie na sznurku owiniętym dookoła nadgarstka (bo kradną).

Praga za to urocza, mimo że Cepelia. Poczułam się już jak u siebie, bo trafiłam do ściany Lennona już za pierwszym razem, a wieczorna rundka po Starym Mieście była przemiła, nawet mimo nieudanego oczekiwania na maszerujących świętych przy zegarze, którzy chyba poszli wcześniej spać, bo o 22 nie raczyli (za to ta wspólnota rozczarowanego tłumu, który chrumkał i chrząkał do siebie z dezaprobatą - unikalna).

Lubię praskie restauracje za obsługę – mile uśmiechnięci kelnerzy, którzy wyjmują spod ręki pustą szklankę minutę pod tym, jak się wypiło ostatni łyk. Zupa gulaszowa w Starometskiej Restaurace warta grzechu. Wróciłam do małej włoskiej knajpki na Nerudovej na małą porcję szparagów z serem; nic się nie zmieniło od listopada (no, nie było śniegu na tych schodach, na których uprawialiśmy zaawansowaną bitwę na śnieżki).

Wezbrała mi namiętność do starych samochodów. Jak na współczesnych samochodach zwykle nie wyznaję się nawet na tyle, żeby powiedzieć, że mi się podobają, tak w przypadku takich Felicji czy innych Prag...

Mam natomiast szczerą nadzieję, że niechętna baba na stacji benzynowej Shella dostanie co najmniej sraczki. Podjechaliśmy, przy dystrybutorze stał niespikający starszy pan,, który na macanego objaśnił, że karty nie halo. Ale że cash, korony bądź euro. Odpytałam, czy mają bankomat. Podobno mają. Nieufna jestem, poszłam zobaczyć. Oczywiście nie było, ale uczynny pan rozpoczął nalewanie. I tak zostaliśmy jak wazony przy kasie z nędzną resztką koron i drobiazgami w euro, złotówkami i całym setem kart wszelkiego autoramentu i wszystkowdupiemającą udzielną panią na kasie, która również nie władała ani angielskim, ani niemieckim (odpadła moja uprzejma sugestia, że w takiej sytuacji to możemy te 6 litrów benzyny odessać i oddać, skoro jesteśmy niewypłacalni). Long story short, po posiorbaniu w mankiet młodemu człowiekowi na stoisku spożywczym, okazało się, że babol ma żelazko do kart i może zautoryzować visę offline, oczywiście dodatkowo telefonując do centrum autoryzacji, podając kompletny numer mojej karty na całą stację (pozdrawiam współklientów i jednak mam nadzieję, że nie notowali ;-)). Zrobiła to jednak tak niechętnie, że miałam szczerą chęć zasugerować jej, gdzie sobie może pokwitowanie wetknąć. Obiecuję, że wszyję sobie na takie okazje do stanika banknot kilkudziesięciueurowy, słowo.

GALERIA ZDJĘĆ

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 30, 2009

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: czechy, praga - Komentarzy: 2


Lubię Google Maps

Kiedyś lubiłam oglądać mapy i planować palcem po papierze, brakowało mi jednak tego, żeby pozaznaczać na mapie to, co mnie interesuje (no przecież nie będę mazać długopisem!), brakowało mi zwykle miejsca, żeby taką mapę solidnej wielkości rozłożyć, nie wspominając o tym, że trzeba ją mieć i musi być na tyle mocna, żeby atak zmasowany kocich łap jej nie zmógł, nie wspominając o tym, że wyznaczanie odległości i ocena czasu to jednak nie była precyzja. GM robi wszystko, co chcę, dlatego zrobienie kolejnej wersji mapki wyjazdu to kwestia trzech minut. Czyż to nie urocze?

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 24, 2009

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Skomentuj


Opowiedz o swoich planach

... a Bogini Cię wyśmieje. Liczę jednak, że czuwa nad moją kartą kredytową pewna dobra siła sprawcza, jak również że liczba dobrych uczynków, jakie codziennie popełniam, ratując świat, więc nie rozsypie mi się misterny plan na urlop, który sobie właśnie uknułam i na jego konto dokonałam zestawu rezerwacji. I tak, o:

  • 29.05, piątek - Poznań - Praga (591 km – około 6 godz. 45 min) [Hotel Residence Mala Strana]
  • 30.05, sobota - Praga - Norymberga (288 km – około 2 godz. 43 min) [Hotel Motel One Nürnberg-City]
  • 31.05, niedziela - Norymberga - Neuschwansteinn - Vaduz - Saint-Genis-Pouilly (284 km – około 3 godz. 28 min + 208 km – około 2 godz. 22 min + 388 km – około 3 godz. 49 min)
  • 1.06, poniedziałek - Saint-Genis-Pouilly - Genewa
  • 2.06, wtorek- Saint-Genis-Pouilly - St. Eloy - Dijon - Ahuy - Luxembourg (117 km – około 1 godz. 33 min + 213 km – około 2 godz. 4 min + 5,5 km – około 11 min + 319 km – około 3 godz. 11 min) [Hotel Piemont]
  • 3.06, środa - Luxembourg - Antwerpen - Rotterdam (259 km – około 2 godz. 19 min + 101 km – około 1 godz. 13 min) [New Ocean Paradise]
  • 4.06, czwartek - Rotterdam - Gouda - Oudewater - Brema (28,1 km – około 29 min + 13,9 km – około 19 min + 359 km – około 3 godz. 21 min) [Hotel Blaue Villa]
  • 5.06, piątek - Brema - Berlin - Poznań (395 km – około 3 godz. 36 min + 296 km – około 3 godz. 33 min)

Tadam. Oczywiście może zapaść epidemia świńskiej grypy, popsuć się samochód, pochorować któreś z nas lub spać seria innych nieszczęść, ale naprawdę liczę, że jednak nie. Z góry dziękuję za pozytywne ustosunkowanie się do mojej prośby.

EDIT: It's my lucky day. The Cheese market - Every Thursday morning during the summer. Taste the real Gouda Cheese.. Mr.

EDIT2: No, nie taki lucky, bo summer zaczyna się 23 czerwca. Pity.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek kwietnia 30, 2009

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Komentarzy: 2


Po co pojechałam do Berlina

No przecież nie służbowo na statek, to TŻ. Ja sobie pojechałam towarzysko załatwić kilka nie cierpiących zwłoki biznesów.

Przede wszystkim po to, żeby zwiedzić kulinarnie kilka nowych miejsc. Nie wstydzę się napisać, że uprawiam turystykę kulinarną i na wyjeździe wszystkie zdobyte kalorie liczą się połowicznie. Turek (na Am Köllnischen Park) smakuje uczciwie po turecku, nie skąpiąc warzywek, dolmadakii czy innych marynowanych papryczek. Niemiecki śniadaniowy zakątek na Akazienstrasse 28 oprócz miękkich kanap w niedziele[1] daje szwedzki[2] stół ze wszelakimi dobrymi goodies i książki w bookcrossingu (przeważnie niemieckie, ale da się coś po angielsku znaleźć).

Poza tym pojechałam po wiosnę. W zasadzie zamiast wiosny było takie trochę lato[3], ale nie będę narzekać. Wszystko kwitnie, pachnie, ptaszęta śpiewają, zwierzyna w zoo[4] co krok ma młode - a to słonię, to wydrzę czy inne pawianię, nie wspominając o małych alpaczkach czy innych ptaszętach.

I po miasto. Berlin jest dla mnie kwintesencją miejskości. Z pięknymi zakątkami, doskonale rozwiniętym metrem, którym jeździ się doskonale (aczkolwiek nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem ideę biletu 2-godzinnego "w jedną stronę"[5]), z sympatycznymi i kolorowymi ludźmi, których brakuje mi w Polsce. Z malowniczymi ryneczkami. Z pięknie odnowionymi kamienicami, połączonymi z nowoczesnymi domami, z niesamowicie zagospodarowanymi podwóreczkami. Powtarzam się, ale jakby nie ten język (moja niemczyzna jest przeraźliwie słaba i po dwóch słowach przełącza się automatycznie na angielski), to bym pojechała do Berlina mieszkać. Teraz już. W każdym razie każda wizyta w Berlinie to nowy miły zakątek, lista rzeczy, które chciałabym obejrzeć, rośnie.

Pojechałam też na zakupy, ale jakoś nie udało mi się ogarnąć faktu, że jakoś tak się składało, iż powroty z Berlina organizowaliśmy zwykle w sobotę bądź w poniedziałek. I dostałam na twarz pozamykane sklepy, co zapewne było w trosce o mnie, bo nie udało mi się wydać prawie żadnych pieniędzy. A chciałam! Naprawdę! Nie to nie.

[1] Bo w tygodniu dają śniadania z karty. Od 9 do 23. Uwielbiam miejsca, gdzie można bułeczkę z serkiem, tosta z marmoladą czy jajecznicę o dowolnej porze.

[2] J. (Holender) objaśnił mi, że bohater Muppetów, u nas i wśród reszty świata nazywany jest Swedish Chef, w Szwecji jest nazywany Polskim Kucharzem. Ke?

[3] No jakoś nie umiałam mentalnie przeskoczyć faktu, że półtora tygodnia temu sypał sążnisty śnieg i nie wzięłam ze sobą sandałków. Nierozważnie. W każdym razie w aptekach mówią po angielsku, a zmasakrowane paluszki da się obkleić plastrem dla dzieci. W zwierzątka.

[4] Zoo w Berlinie jest zoem wyczynowym, wielkim i rozległym. Po przejściu 2/3 mimo kilku przerw kondycyjnych, polegających na malowniczym zaleganiu na okolicznych ławeczkach, odpadła mi dupa i zwiedzanie akwarium i części zagródek odłożyłam na później.

[5] Zakładam, że dopóki zmieniam linie i nie wracam żadną, którą już jechałam, to jestem w prawie.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ z Zoo i Berlina.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 5, 2009

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: berlin, niemcy, ogrod-zoologiczny - Komentarzy: 10


Przykazanie 13

Będziesz wyprowadzać swojego Nikona na spacer, zwłaszcza jeśli jest słońce. Grzeczna jestem, to wyprowadzam, zwłaszcza że dziś pierwszy dzień wiosny.

Będąc młodą bloggerką, dawno, dawno temu pojechałam na wakacje do Budapesztu. Po jednej stronie Dunaju miasto, po drugiej górki. Znajomy, z którym jechaliśmy, zawinszował sobie, żebyśmy wybrali się przejść we wspomniane miejsce. Dodatkowo mieliśmy pojeździć różnego autoramentu komunikacją - metrem, autobusem i kolejką zębatą, co mi się okrutnie spodobało. Pojechaliśmy, wyszliśmy na takie fajne in the middle of nowhere, idziemy szlakiem turystycznym, po czym tak po 5 minutach (kiedy już mi się zaczęło pchać na usta delikatne "Papo Smerfie, daleko jeszcze") doszliśmy do tablicy z trasą. Na widok kilometrażu oflagowałam się i odmówiłam uprawiania dalszych wojaży, albowiem jestem przeraźliwie leniwa i wizja snucia się w górę i w dół mnie nie kręciła za bardzo. Znajomy jednak nalegał, zanęcając mnie wizją jeszcze jednej kolejki, która jeszcze bardziej mi się spodoba. Wlekłam się więc, narzekając i jojcząc wniebogłosy, bardziej dla przyzwoitości, bo to było jednak parę kilo temu, lato, piękne okoliczności przyrody i w zasadzie nie miałam lepszych planów na ten dzień. Dowlekliśmy się wreszcie do wspomnianej kolejki, okazała się być genialna, po czym dopiero w tym miejscu znajomy wyznał, że kolejka jeździ w co drugi poniedziałek i aż do zobaczenia rozkładu jazdy na końcu trasy nie był pewien, czy nie będziemy schodzić piechotą, a wolał mnie wcześniej nie irytować[1].

Bogata w takie doświadczenia nie poszłam analizować mapy w Śnieżycowym Jarze (a na kierunkowskazach przezornie nie było podane, ile ma rundka przez rezerwat), tylko twardo poszliśmy z TŻ oglądać wielkopolską roślinność. Jak na pierwszy dzień wiosny wiało przeraźliwie i odmarzały uszka, po kilometrze miałam dość, po drugim było lepiej, a potem było naprawdę w cholerę kwiatków (najpierw kilka>, potem kilkadziesiąt, a jak się popatrzyło w dal - miljony[3]).

Zima jest przerażająca, pozbawia energii życiowej. Przeszliśmy raptem kilka kilometrów (część pod górkę, pod górkę jest bardzo źle); więcej i bez takiego zmęczenia przeszłam w Buenos, ale w temperaturze przyjaźniejszej i w zdecydowanie lepszej przyodziewie (poproszę o zimową kurtkę ważącą tak do 20 deka, NAOW). Jakby nie poranna Weranda[2], padłabym w połowie drogi i to by było na tyle. A tak - napchana twarożkiem, ogóreczkiem i tuńczykiem - nie musiałam być ciągnięta za nóżkę jak Kubuś Puchatek. GALERIA ZDJĘĆ - bdb, z podziękowaniami dla Wonderwoman.

[1] W zasadzie to lubię budzić strach. I niepewność. Tak, bardzo lubię.

[2] Zdecydowanie śniadanie w Werandzie jest bardzo dobrym pomysłem, bo mimo kilometrów głodna się zaczęłam robić dopiero koło 20. Acz szlachetne zakończenie nóg dalej mnie boli.

[3] I całe stado Straży Leśnej, dbającej, żeby turyści nie tratowali, nie zrywali i nie żarli.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 21, 2009

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ - Tagi: starczanowo, śnieżycowy-jar, polska - Komentarzy: 5