Więcej o
Fotografia+
Oczywiście pech - dzisiaj się rozpogodziło i zamiast ostatnich chmur i ciapiącego z różnym natężeniem deszczu było przeładne słońce, w sam raz na łażenie po SF czy pojechanie do Alcatraz (mniej mi żal, bo "nasi" byli wczoraj, ale dość narzekali, że fajniej byłoby w słońcu). Poza tym od wczoraj się pozbyłam jetlaga, rychło w czas. Celowo nie przestawiam zegarka, w Monachium będziemy koło północy czasu kalifornijskiego (aktualnie połowa drogi).
Latanie jest fajne, ale pod jednym warunkiem - miejsce koło okna. Inaczej jest jak w intercity w nocy. No, oczywiście przynoszą jedzenie, napoje i przemiło się do człowieka uśmiechają. Żarcie samolotowe jest zaskakująco dobre, mimo że typowo preprocesowane w plastiku (ale z drugiej strony patrząc na śniadanie hotelowe, gdzie dosłownie wszystko było z paczki, nawet "peeled hardboiled farm[1] eggs" pakowane próżniowo w workach ca 50 sztuk czy krojone w porcje ciasto "ready to eat"). Fajniej też mieć przesiadki - łatwiej przeżyć 3,5 h jednego lotu i 8 h drugiego (a potem 1h trzeciego) niż hurtem w jednym samolocie 12 h.
[1] Farm, my ass. Małe i w kolorze leciutkiej pastelowej żółci.
Lubię lotniska. I jak jestem w stanie się jakoś opanować w zwykłym miejskim otoczeniu, tak na lotnisku ręka sama mi leci do portfela i nabywam kolejne goodies. W ten oto nieopanowany sposób stałam się
właścicielką zegarka Swatch z serii(?) "Chiński zodiak" ze świnką (to oczywiście wina AMG, było nie pokazywać). Oprócz zegarka w komplecie jest okrągłe pudełko ze złotą świnką-skarbonką i monetą, bo świnka
przynosi właścicielowy okrągłe kwoty w dowolnie wybranej walucie.
Do Chicago leciałam obok Koreanki z Chicago, która zdziwiła się, że na tyle dobrze mówię po angielsku, że chyba w Polsce jesteśmy dwujęzyczni urzędowo. Ale potem przypomniała sobie, że do tej pory spotkani Polacy mówili tak dziwnie, że od razu było widać, że nie są z tej bajki, a ja mam "very fluent and good pronounced English". Wprawdzie nie umiem tak ładnie mówić Borat-like jak P. (i zasób cenzuralnych tekstów do zaserwowania 50-letniej Koreance z mężem, który prawie całą drogę czytał Biblię po koreańsku, mam dość znikomy), ale o ten efekt dokładnie chodziło. Dzięki sympatycznej pani dowiedziałam się też, że lecieliśmy
nad jeziorem Erie, że zima latoś dość trzyma, a pani wraca od siostry z Sacramento, gdzie było 25 celsjuszów. Nie wiem, czy to specyfika Azjatów, bo w zasadzie tylko oni się tak dość dokładnie pytają, co, gdzie i jak (nie narzekam - z KJ rozmawiało się bardzo miło i mam nadzieję, że nie utytłałam jej moim krabem w knajpie ;-)). Reszta zlewa, jest zdawkowo uprzejma i nie zagaduje (może to i lepiej?). Lotnisko w Chicago jest duże po byku, szczęśliwie są tam ruchome chodniki (zdążyłam sobie obetrzeć piętę nowymi butami; dobrze, że
dopiero dziś). Niestety, przyjechaliśmy kiedy się zmierzchało, więc na fotkach nie będzie aż tak dobrze widać, jakim ładnym korytarzem szliśmy - ściany wyglądały jak próbniki Decoralu, a na suficie zapalały się kolorowe neoniki (chyba założyli, że pasażerowie generalnie nie są na psychotropach i dadzą sobie radę z kolorkami).
Właśnie odkryłam, że pokładowy monitorek ma możliwość wyświetlania mapki. Prędkość 974 km, 10668 m (oczywiście to okrągła liczba, bo 35000 stóp - mówiłam, że kocham te jednostki?) nad poziomem morza, -57 stopni celsjusza i wlatujemy właśnie na Atlantyk w okolicach St John's. Czekam na turbulencje.
Jak już wspominałam, samolot oprócz spożywki zapewnia też spyżę duchową. Odrobiłam kinowe zaległości, niestety nie puścili "Prestiżu", mimo że było umówione. Przypomniałam sobie Volvera, obejrzałam jeden odcinek "The Office" i kilka kinowych nowości, co to jednak się na nie do kina nie wybrałam.
Kupiłam parę książek, ale bez specjalnych zachwytów. Nigelli w Barnesie i Noble'u nie wypatrzyłam, znacznie bardziej podobał mi się Borders. Tyle że poza jedynym brakującym Pratchettem i Erikiem Idlem z
obniżki nic fajnego nie znalazłam. Leżał wprawdzie nowy (a przynajmniej nie wydany w PL) Doyle, ale coś czuję, że doylowej angielszczyżnie bym nie dała rady, poczekam na wydanie po naszemu. I Starbucksem się nie zachwyciłam - ot, kawa jak kawa, tyle że w kartonowym kubku, a nie w porcelanie.
Wygląda na to, że tym razem nie będzie Grenlandii, bo kierujemy się nad Irlandię. Żałuję, że ciemno (6:39 czasu naszego, a według mojego nowego zegarka - 21:39, za nami 2641, przed nami 1545 mil) i nic nie
widać, nawet jak się ma miejsce przy oknie i że nie da się mieć on-line podglądu na google.maps.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 12, 2007
Link permanentny -
Kategorie:
Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ -
Tag:
usa
- Komentarzy: 2
Czemu lubię? Temu. Co ciekawe, dopiero na nowym monitorze widzę, że kolory są przekłamane - spodnie są ceglastoczerwone, nie karminowe.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 24, 2006
Link permanentny -
Kategoria:
Fotografia+
- Komentarzy: 4
Więgierski kolega oglądał fotki z wyjazdu. Przy tej zapytał, czy to mnie śmieszy. No, tak, bo fazola to po polsku "beanz". Otóż Węgrów śmieszy bardziej, bo fazola to "penis-ola". Fantastic country.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 28, 2006
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+, Śmieszne -
Tagi:
wegry, eger
- Skomentuj
- nocleg - czyste apartamenta na Szentkiralyi utca 5
- nie dojechaliśmy na pchli targ - w praktyce okazało się, że wysiedliśmy za wcześnie, a Pchli Targ jest za siódmą górą i rzeką
- Wyspa Małgorzaty (Margit Sziget) - fontanna z wodą plumkającą w rytm muzyki, langosze (480 HUF z czosnkiem, śmietaną i serem żółtym), ruinki, wieża widokowa (200 HUF wstęp), obywatele IV RP na wakacjach, ogród japoński i kotek
- ulice Budapesztu, również nocą i kotek
- Wzgórze Zamkowe - kolejka zębata na Górę Zamkową (700 HUF), wzgórze Zamkowe, widok na Budę i Peszt, pokazy samolotów
- Wzgórza Budańskie - kolejka zębata na Wzgórza (w ramach sieciówki miejskiej), Wzgórza i wyciag krzesełkowy (500 HUF), nie jeździ w co drugi poniedziałek
- Tropicarium - płaszczki i rekiny
- Eger - kościół franciszkanów, minaret (200 HUF) i Dolina Pięknej Kobiety
- Varosliget
- Wzgórze Gellerta - 2500 HUF
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 27, 2006
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
budapeszt, wegry, eger
- Skomentuj
Wyjedzie człowiek na raptem tydzień, a tu się okazuje, że psia kupa jest symbolem narodowym i nie można w nią wtykać flag, bo to obraza symboli. Jak mi aresztują Raczkowskiego, to się chyba sama oflaguję (nie w sensie wtykania flagi).
Budapeszt zaiste śmierdzi stęchlizną i zgnilizną na każdym kroku, zwłaszcza w bardziej zabytkowych dzielnicach. Szczęśliwie większość czasu był upał i mało było czuć, ale po burzy i wieczorami bywało intensywnie. A burza była i to niezła, specjalnie dla nas. 20 sierpnia na bulwarach naddunajskich było ponad milion ludzi (albo kilkaset tysięcy, nie liczyłam), bo upał, święto narodowe, konkurs lotów Red Bulla, parada statków i różne takie. O 21 miał się zacząć pokaz sztucznych ogni. Chwilę przed zaczęło błyskać - wbrew moim domysłom nie była to próba generalna fajerwerków ("Kupiłam pudełko zapałek, dobre, w sklepie paliły się wszystkie"), a błyskawice. I w ciągu 10 minut zeszła z budańskich wzgórz potworna nawałnica, która łamała drzewa, powiewała telebimami i zrywała linie wysokiego napięcia. Fajerwerki strzelały, słychać było vangelisopodobną muzykę (do czasu aż szlag zasilania nie trafił), a ludzie jak lemingi szli w deszcz w kierunku światła. Padał potworny deszcz, po 5 minutach ściekała ze wszystkiego woda. Przemoczyłam nowe buty, szczęśliwie przeżyły (paszport, portfel i mapy też, aparat ocalał ;-)), eloy po burzy wycisnął z koszulki ładne parę litrów wody. W samym środku nie było strasznie, tylko trochę dech zapierało. Dotrwaliśmy do końca fajerwerków, których tak na oko nie dało się zatrzymać, jak już ktoś wcisnął czerwony guziczek. Oczywiście zima zaskoczyła drogowców, miasto sparaliżowało (stanęły tramwaje, zamknięte były dwa czy trzy mosty, wszędzie korki), słychać było tylko karetki, ludzie poowijani tak na oko w obrusy (zakładam, że nie były to kaftany bezpieczeństwa). Sądząc z węgierskiej TV, w związku ze zbliżającymi się wyborami wszyscy mieli pretensje do wszystkich o tę burzę.
W Budapeszcie się przede wszystkim chodzi (i je, ale o tym za chwilę). Ciężko natomiast jest z samochodem - nie dość, że wszędzie jest strefa, a panowie parkingowi nie dość, że nie kumają słowa po ludzku (a i po węgiersku chyba też nie bardzo), to jeszcze średnio czytają i potrafią wpieprzyć o 17:05 mandat za brak kwitka parkingowego, gdy wspomniany kwitek leży w samochodzie i widnieje na nim godzina 11:30 dnia następnego. Szczęśliwie odkryliśmy, że w okolicy parku Varosliget (przy restauracji Platan) nie ma strefy, można dojechać metrem, więc tam zostawiliśmy samochód (i potem tylko się zastanawialiśmy, czy go znajdziemy następnego dnia...). Dodatkowo ktoś usiadł, pomyślał i zakazał w zasadzie większości skrętów w lewo na skrzyżowaniach, co ma swoje zalety (w miarę płynny ruch), ale jest dość upierdliwe w sytuacji, kiedy trzeba w to lewo skręcić. W efekcie jeździliśmy ruchem wężowym, czasem pokonując Dunaj i trzy razy, bo większość ulic jest jednokierunkowa. Generalnie na czas budapesztowy warto odstawić samochód w jakieś miejsce, a po mieście jeździć genialną komunikacją miejską - metrem, tramwajami, autobusami, kolejką zębatą czy podmiejską (karta na tydzień kosztuje jedyne 3400 HUF).
Trochę marudzę, że Budapeszt wszystko rekompensuje pięknem. Stare kamienice, mosty, pomniki, katedry, aleje. Na co drugim rogu knajpki (wychodzi, że mimo łażenia po ulicach, schodach i wzgórzach przywiozłam dokładnie tyle kilo obywatela, co wywiozłam). Jak człowiek zgłodnieje, może kupić langosza - placek smażony w głębokim oleju, boski z czosnkiem, kwaśną śmietaną i żółtym serem. Zachwycające też był kanapeczki z Duran Sandwiches - mnóstwo i tanie, a wszystkie fantastycznie dobre. "Węgierskie" jedzenie knajpowe głównie dla turystów, najlepsze są zupy (rybna halaszle, gulasz czy pikatne ragout).
Tak jak przeglądałam przewodnik w drodze powrotnej, wyszło, że przeszliśmy przez większość lokalnych atrakcji (kolega nawet odkreślał na planie wycieczki, co było zaliczone):
- kąpiel w hotelu Gellerta: zabytkowy, XIX-wieczny zespół basenów - ze sztucznymi falami, z wodą w temperaturze 8-26-36-38 stopni i zespół łaźni - parowych, wodnych, saun, wszystko w pięknych kompozycjach kafelków, marmurów i - w przeciwieństwie do takiego Ciechocinka - czyste,
- Wyspa Małgorzaty: długi na 2,5 km park, położony na środku Dunaju między mostami Arpada i Margit - park, fontanny, ruiny klasztorów, widokowa wieża ciśnień, ogród japoński, kilka pływalni, piękne miejsce do nic-nie-robienia, poniewczasie dowiedziałam się, że za wchodzenie w głąb fontanny można dostać bilecik na okrągłą kwotę 80k forintów, bo podobno "water electric kaput!"
- Wzgórze Zamkowe: można się wskrobać na górę piechotą, można wjechać kolejką wagonikową lub autobusem, całość jest zachowana prześlicznie, czysta i przygotowana pod tabuny turystów, których było mnóstwo, bo było święto narodowe i festiwal folkowy (cepeliada, przeważnie). Pod Zamkiem są lochy, nie mają młodych, ale jest labirynt z oryginalnymi kopiami malunków prehistorycznych i innych takich,
- Wzgórza Budańskie: można wjechać kolejkami (zębatą - jeździ na trzeciej szynie pośrodku, na której są zęby, bo przecież na gładkich szynach pociąg by się ślizgał, dziecięcą - otwarty pociąg, obsługiwany przez dzieci, a zjechać na wyciągu krzesełkowym). W praktyce wyszło, że kolejka dziecięca nie jeździ w poniedziałki i trzeba iść jak czarny człowiek lasem pod górę. Kiedy już odpadły mi nogi i miałam wizję, że nasze ciała za dwa tygodnie odkryją lokalne sępy, okazało się, że wyciąg krzesełkowy nie jeździ w co drugi poniedziałek, a ten był trzeci i szczęśliwie jeździł. W przeciwieństwie do kolejki zębatej, która trzeszczy i hałasuje (a przejeżdża zaraz koło domów), wyciąg jest cichy i przepływa nad ogródkami dzielnicy willowej - na tarasach siedzą ludzie i piją herbatę, leżą leniwe psy, wszyscy patrzą, czy czasem ktoś nie spadnie z krzesełka...
- Varosliget: park miejski, zielono i dużo zabytków różnego autoramentu, ładnie, jest też basen ze zjeżdżalnią,
- Tropicarium: taka nasza poznańska Palmiarnia, tylko nowa, w centrum handlowym i z większym rozmachem. Płaszczki są najlepsze! Są też rekiny, piranie, Nemo & Dory, dwa leniwe krokodyle czy inne iguany w zasymulowanym środowisku naturalnym (m. in. z burzą w dżungli amazońskiej).
Poza tym w Budapeszcie, jak już wspomniałam, się chodzi. W górę, w dół, w alejach, od knajpy do knajpy.
Skoczyliśmy też na chwilę do Egeru - 120 km od Budapesztu, śliczne zabytkowe miasteczko (na węgierskie standardy - 17 największe miasto, 50 tys. mieszkańców) z kościołami, zamkiem, turystami, minaretem i jaskiniami z winem. Minaret zabijał - metr średnicy w środku, 97 stopni, na których ledwo mieściła się stopa, 34 metry od ziemi i ażurowy taras widokowy o szerokości 35 cm. Mój mały lęk wysokości nagle urósł i nie bardzo chciałam się odlepić od ściany, żeby spojrzeć w dół ("23 sierpnia w Egerze zawalił się zabytkowy minaret, na górze byli turyści z Polski", aaaargh). Obok miasta są jaskinie, w których wykute jest mnóstwo piwniczek z winem - bardzo turystyczne, mnóstwo Polaków i Rosjan przyjeżdża próbować kilkuset rodzajów egerskich win, po czym toczą się do pobliskich knajpek i napychają gulaszem czy halaszle. Kawałek dalej za miastem jest spokojniej, a wino ciut tańsze (i "barzzo dobre, wytrawne").
W przyszłym roku chyba pojadę gdzie indziej, na razie mam mały przesyt.
GALERIA ZDJĘĆ tutaj.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 26, 2006
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
budapeszt, wegry, eger
- Komentarzy: 1
Lato i letnie zakupy. Truskawki. Poziomki. Cztery woreczki bobu (dwa do zmrożenia i zżarcia w tygodniu przy akompaniamencie jojczenia kota czarno-białego, który Też Chce). Żółte okrągłe śliwki. Jogurt bałkański + zielony ogórek i czosnek. Arbuz. Kawałek pasztetu ze śliwkami. Lody. Czy ja już mówiłam, że lubię jeść i teraz nie mogę się zdecydować, od czego zacząć? Nie wspominając o sosie do spaghetti, karkówce na jutrzejszego grilla, cielęcym gulaszowym na poniedziałkowy obiad i innych takich.
Wyprawa na zakupy zwykle wiąże się z koniecznością zagonienia trzody z balkonu do domu. Dzisiaj przed wyjściem odliczam, czarno-biały na parapecie, czarnego nie ma. Wyglądam na balkon sąsiadów, *miauk*, zdziwione oczka spod cienistej doniczki z czymśtam zielonym. Stoję jak wazon na balkonie i konwersuję z leniwie odmiaukującym kotem, który leży na drewnianej podłodze i mu dobrze. TŻ wykonał fortel nr 1 (trzask drzwiczkami szafki). Nie działa. Fortel nr 2 (otwieranie puszki tuńczyka + 2a głośne trzaśnięcie miską). Tadam, kot czarny się zdecydował. Niestety, w międzyczasie ukradkiem zwiał na balkon kot czarno-biały i aktualnie leży szczęśliwy na sąsiadowym balkonie, dla odmiany na słoneczku (na dowodzie rzeczowym w swoim koszyczku). Fortel nr 3 (zamknięcie drzwi balkonowych) zadziałał. Kot czarny nie zdołał się jeszcze oderwać od miski, więc tym razem na zakupy udało się nam pojechać.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 8, 2006
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Fotografia+
- Komentarzy: 3