Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Fotografia+

Easy like a Sunday Morning

Mimo że świeciło słońce, w bibliotece było zimno. Tym sympatyczniejsza była obecność kota Szarszyka, który owinął się dookoła mojej kostki (niestety, obecność krótkotrwała, bo chwilę potem przyszedł kot Burszyk i Szarszykowi wtłukł, po czym przeniosły się uprawiać zaawansowany koci harrassment w inne rejony). Usiłowałam przeczytać kilkunastostronicowe opowiadanie Gibsona, na podstawie którego Abel Ferrara nakręcił film, ale ciężko mi szło, bo zaczęłam patrzeć na półki z książkami (i kątem oka na ganiające się pręgacze). Jeszcze nie jest tak źle, bo jednak większą część przeczytałam, niektóre nawet pamiętam (chociaż jestem bardzo ekonomiczna w kwestii przeczytanych książek, bo po dwóch-trzech latach już nie pamiętam treści i mogę czytać od nowa z równą przyjemnością; tak, dotyczy to też kryminałów). Uspokajają mnie rządki równo (mimo że półki ciut się uginają) ustawionych książek. Pamiętam, kiedy które kupiłam i dlaczego. Za każdym razem znajduję kilka, bez których mogłabym żyć, ale i tak zostawiam je do następnego razu, bo mają jakąś historię, mimo że pewnie nigdy do nich nie sięgnę. Gdybym udawała się na wewnętrzną emigrację, byłyby tam książki.

Dzisiejszy dzień zaczął się głosem Fronczewskiego w mojej głowie. Słyszę głosy. Czy to da się leczyć? (Bo to, że nie powinnam śpiewać, to nie ulega frekwencji).

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 23, 2009

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Fotografia+ - Komentarzy: 4


Pociągi bez nadzoru

Obudziłam się w nocy. Leżałam i słuchałam, jak kot Burszyk przewraca się z boku na bok (robi to z takim charakterystycznym westchnienio-stęknięciem), jak cykają świerszcze i wreszcie jak z daleka słychać przejeżdżający pociąg. Bardzo lubię ten dźwięk, jest na tyle daleko, że nie jest inwazyjny, a zawsze daje mi takie miłe poczucie zadowolenia z faktu, że jedzie gdzieś w świat, a ja jestem w moim ciepłym łóżku, otoczona kotami i aktualnie pomarańczową pościelą z satyny.

Wywąchałam ostatnio podczas leniwego spaceru kolejne miejsce, gdzie karmią śniadaniami.

W Republice Róż na placu Kolegiackim mają specjalną salę śniadaniową, bo restauracjo-kawiarnia jest czynna całodziennie, ale do godziny 12 (wcześnie, ale lepsze to niż nic). Śniadań mnóstwo - i najprostszych typu jajecznica z trzech do bardziej skomplikowanych zestawów dla dwojga z różnymi cudami. Wzruszyła mnie pozycja "Śniadanie królowej", rozpoczynające się od ginu z tonikiem, ale mimo wzruszenia i wskazówek pokazujących dobrze po jedenastej (ależ oczywiście, że TŻ ma zegarek ze wskazówkami) wybraliśmy urocze "Umówiłem się z nią na 9.00" (twarożek, wędlina, jajka, dżemik, kawa bądź herbata i warzywa dla dwojga).

Dla mniej odpornych graficznie - Fabryka Róż jest bardzo konsekwentna wzorniczo i jak ktoś nie daje rady usiąść w pastelowo-kwiecistym otoczeniu, to może się przenieść do ciemnej piwnicy. Tamże, tylko po schodkach w dół. Ja specjalnie obrzydliwa nie jestem, cenię konsekwencję, zwłaszcza że do ładnego wnętrza dobrana jest też ładna porcelana - niebieska i różowa seria Churchill Willow (Rosa i Blue). Porcelanową fetyszystką nie jestem, ale lubię pić herbatę z ładnej filiżanki.

W kwestii robotników na rusztowaniu - czas rozciągliwy jest. Postawili w ubiegłą środę, mieli rozebrać po dwóch dniach, czyli w poniedziałek(!). W poniedziałek przyjechali dość późno i na oko z solidnym kacem, rusztowanie zostawili, we wtorek nikt się nie pojawił, w środę i czwartek straciłam już poczucie sensu odkurzania balkonu, dzisiaj nikt się nie pojawił, a rusztowanie jak stoi, tak stoi. Czekam na kolejny poniedziałek. Wszakże nie mówili, który. Fękju, gudbaj.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 21, 2009

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 2


Cudze chwalicie...

... więc żeby nie było, to w Poznaniu też zdarzają się imprezy, na które koniecznie trzeba pójść. I można narzekać, że polskie festiwale jedzenia są przaśne (bo są, co zrobić, taką w większości mamy kulturę jedzeniową), że przeraźliwie urągają higienie (ja na ten przykład jednak boję się kupować wędzonej rybki, wędlin czy nawet serów z niechłodzonych straganów, leżących cały dzień w upale i wąchanych przez setki przechodniów), że główna celebryta zaproszona na poznański rynek to Pierwszy Blagier Rzeczypospolitej, ale i tak jest to wielki krok naprzód (i nie chodzi mi o to, że stoimy nad przepaścią).

Sery korycińskie, sery owcze, mnóstwo wyrobów z miodu i ziół (od klasycznego w słoiku, na piwie i kosmetykach kończąc), gliniane i wiklinowe naczynia, lokalne wędliny, trochę przetworów z warzyw i owoców (może w piątek było więcej, wczoraj dość marnie - ten teren mnie trochę rozczarował, bo jednak kilka firmowo opakowanych słoików z sałatkami warzywnymi to biedne takie jest; wiem, że nie mamy oliwek, ale są piękne owoce i warzywa, z których można cuda robić), pieczywo, smalec i kiszone ogórki. Rok temu było biedniej, bardziej jarmarcznie, w tym roku o wiele lepiej i bardziej spożywczo. Szczególnie ujął mnie namiot hotelu Andersia, serwującego swoje potrawy ze srebrzystych podgrzewaczy przez kelnerów w strojach odświętnych, ale nie wiedzieć czemu i tak TŻ ustawił się w kolejce do straganu obok, gdzie kiełbaski z grilla serwowała kawiarnio-restauracja Pod pretekstem.

Dla tych, co nie zdążyli - jeszcze dzisiaj można festiwal znaleźć na poznańskim Rynku.

EDIT: I za osobistą zniewagę uważam, że młody człowiek robiący bańkowo-mydlane cuda z pomocą wiadra i dwóch kijów ze sznurkiem przestał te cuda robić, jak zbliżyłam się z aparatem. Mam żal i jedno kiepskie zdjęcie.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 16, 2009

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 2


Jesień idzie

Zawsze faza schyłkowa lata zaczynała mi się w dzień urodzin (nie, to jeszcze nie dziś, ale dziękuję). W tym roku jakoś wszystko szybciej się dzieje. Wczoraj zauważyłam, że już dojrzała jarzębina. Kiedyś oznaczało to, że trzeba iść do szkoły, teraz już tylko, że dni są coraz krótsze, wieczory zimniejsze, a lenistwo letnich dni zaczyna być zastępowane jesienną kampanią o kolejny słoik przetworów (nie że ja przetwarzam, bo ja z tych pracowitych inaczej, skrzętnie zjadam efekty pracy innych). W tym roku mam dodatkowo ogromne poczucie schyłkowości, zmiany epok i przejścia ze znanego Dziś do mało znanego Jutro.

Snułam się leniwie po uliczkach Suchego Lasu, po głowie chodził mi nucony zmęczonym głosem Lindy tekst "Filandii" Świetlików. Się zmienia. Przemija. Przechodzi. To ostatnie takie lato. Bo jesień idzie i nie ma na to rady.

PS Zjadłabym sobie tych małych żółtych śliweczek. Czemuż ach czemuż rosną przy ruchliwych ulicach, a nie leżą w koszach na straganach?

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 14, 2009

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 8


Papo Smurfie, daleko jeszcze?

Bez względu na odległość do przejścia, Papa Smurf zawsze mówił "Nie, moje drogie smurfy, zupełnie blisko". Tak jest w przypadku nawet najmniejszego remontu. Ta najgorsza część, wymagająca fachowca, zrobiona, ale pozostaje a) burdel poremontowy, b) konieczność przeorganizowania tego, co się ruszyło w okolicach związanych z przemeblowaniem, c) wprowadzenie drobnych a koniecznych popraweczek, które zajmą następne pół roku. Optymistycznie. A, zapomniałam o zakupach, bo nowa tapeta pokazuje, że nielakierowane komódki z IKEI nie są jednak najpiękniejsze na świecie i teraz nie za bardzo mi konweniują z resztą (a katalog Skalika na mnie irytująco zerka). I żyrandol. I to słowo na "l", co jak mówię je głośno, to TŻ patrzy na mnie jak na insekta. Chyba się udam na wewnętrzną emigrację, zastanawiając się, kto za mnie ogarnie cztery koszyki z pierdołami z komód, resztki garderoby i zaśmieconą kuchnię.

Tapeta: Calypso 42530 [2018 - link nieaktualny]
Drzwi: Porta Oxford dwuskrzydłowe harmonijkowe.

PS Tak, mam krzywe ściany.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 11, 2009

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 20