Więcej o
Fotografia+
Mimo niesamowitego słońca grzejącego w plecy nie można Promienistą przejść suchą nogą. Można kombinować, pchając wózek przez wodę, a samemu idąc brzegiem bajora, ale tam zwykle zalega warstwa lodu i można się radośnie wykopyrtnąć. Więc czasem lepiej przebrnąć przez wodę, ryzykując zamoczenie obuwia, ale za to unikając poślizgu.
Ale ja nie o tym. Leniwie przesuwałam się dziś z pojazdem i obserwowałam pieska-sukinsynka (u psów to chyba nie wyzwisko?). Nieduży, trójkolorowy łaciaty pseudo-terrier biegł przede mną od bramy do bramy i irytował siedzące za bramami psy, a kiedy już zabramowe psy dostawały piany na pysku, podsikiwał kolejny kawałek płotu i truchtał dalej z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. Nie wiedzieć czemu nagle pomyślałam, że bardzo fajnie jest nie chodzić do pracy.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lutego 25, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 3
Za jakieś trzy godziny minie pół roku życia Mai. Pół roku to niedużo, ale dla niej to na razie całe, dziwne, nowe i zaskakujące życie. Ja też się dużo nauczyłam. O niej, ale bardziej o sobie. Przez większość czasu się odnajduję, gubię się już tylko znienacka.
PS Równe obcinanie małych paznokietków to ta część, w której się gubię.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lutego 25, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 6
Czasem wcale nie trzeba wychodzić z domu, żeby znaleźć nowe miejsce. Czasem nowe miejsce sugeruje się samo. Za pomocą jednego komentarza i jednego maila trafiłam do urokliwej kawiarenki "Sweet Surrender", mieszczącej się w jednej z jeżyckich kamienic. Dużo bym dała, żeby w takiej kamienicy zamieszkać. Piękne, wysokie okna, wysokie sufity, przestrzeń, w której można oddychać.
Mam też słabość do kawiarnianej stylistyki - miękkich foteli (każdy inny), wygodnych kanap z poduszkami, półeczek, na których stoją modele starych samochodów, ścian, na których tłoczą się zdjęcia i obrazy. Takie kawiarnie pasują do każdego miasta i w każdej czuję się tak samo dobrze. Zachwyciły mnie kolory - przyzwyczaiłam się mentalnie do białości ścian i pewnej ascetyczności wnętrz, a tu napotkałam kolor. Ciepły, intensywny, czasem zaskakujący, ładnie skontrastowany spokojną podłogą w czarno-białą kratę.
Dużo mebli, obrazów i ozdób[1] pochodzi z targu w Starej Rzeźni (na który wybieram się od sierpnia i dotrzeć nie mogę), twórczo odnowionych czy zaadaptowanych przez właścicielkę[2].
Jedyną wadą "Sweet Surrender" jest to, że oficjalnie otwarta będzie w kwietniu. Nie mogę się doczekać. Na razie dyskretnie pominę więc adres, ale wrócę do tego.
[1] Mam słabość do elementów starych zegarów. Taką trochę ambiwalentną, bo z jednej strony zębate kółka czy cyferblat luzem oznaczają, że jakiś zegar odszedł na drugą stronę zegarowej tęczy, gdzie słychać "Time" Pink Floyd. Z drugiej - to nowe życie, bez wskazówek, konieczności nakręcania i codziennego pośpiechu.
[2] Lubię, jak za miejscami stoją historie. Tu jest historia pary Amerykanów podróżujących po świecie. Historia wielokulturowa i z tłem. Dzięki temu to miejsce, gdzie można porozmawiać nie tylko po polsku i spróbować nie tylko polskiej kuchni.
PS Oczywiście, że notka jest sponsorowana za pomocą doskonałej kawy i pysznego apple cideru. Dziękuję, Helko!
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 24, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 4
Pierwsza taka. Czerwone lampioniki, camembert z truskawkami i zielonym pieprzem (tak, naiwnością byłoby sądzić, że o tej porze roku można dostać coś więcej niż kartonowe owoce z dmuchanego plastiku o aromacie zgodnym z naturalnym, ale musiałam spróbować), kawa z cynamonem, bukiet ciemnoczerwonych tulipanów. Choinkowe światełka, porozwieszane wszędzie. Małe świeczki na każdym stoliku. Dla gości wieczornych na stołach porozsypywane były różane płatki, oświetlone tea-lightami. Brzęk machiny do kawy. Dzbanuszek z herbatą i woda mineralna z cytryną.
I zachwycone spojrzenie wielkich, szeroko otwartych oczu. Zielona pognieciona serwetka. Ręce sięgające do mojej twarzy, usiłujące złapać brzeg mojego talerza. Bezzębny uśmiech. To naprawdę obłędne jest pokazywać świat niespełna 6-miesięcznej córce. Skończyła się pewna era (nie, nie gorsza; tym wszystkim, którzy twierdzą, że "zanim" ich życie było puste, mogę tylko nieszczerze współczuć), teraz jest inaczej. Nie, nie gorzej.
Czekam na wiosnę, żeby świat stał się bardziej przejezdny i przyjazny. Może i sople malowniczo zwisające z balkonu są urocze, ale wolę pokazywać zielone liście na drzewach, motyle, kwiaty i ślimaki. Poproszę wiosnę NAOW! Tak jak nadchodzenie jesieni to melancholijna schyłkowość, tak dłuższy dzień (o 17 jeszcze nie jest ciemno!), pierwsze pączki na drzewach i coroczny festiwal na największą dziurę w wielkopolskiej nawierzchni budzi nadzieję, że przyjdzie lato i już tak zostanie.
A poza tym opanowałam maleńki kawałek chaosiku, pakując go w kolorowe pudełka z BRW i jest mi z tym trochę lepiej.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lutego 14, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 3
I. pokazała mi kiedyś for the love of bokeh [fuckyeahbokeh.tumblr.com - link nieaktualny] i to było to, na co można polować w Palmiarni oprócz liści, pni, storczyków, jaszczurek na solarium, leniwych żółwi, papug drących się "Dobrrre, dobrrre", puchatych kurek w bamboszach, wielkiego węża pytona czy cichych ryb z szeroko otwartymi pyszczkami ("a potem zapadła mrożąca krew w żyłach cisza - to były złote rybki Baskerville'ów").
Temperatura, jaka panuje w Palmiarni, to temperatura właściwa, w której można egzystować. I dopóki nie wyjrzałam przez którąś z szyb, nie czułam tego bolesnego kontrastu między rozbuchaną zielenią wewnątrz, a biało-szarym zimnem na zewnątrz. Kiedyś zabierałam tutaj absztyfikantów na jazdę próbną, dzisiaj córkę. Królewna była zachwycona (a okoliczne starsze panie odpytywały wnikliwie, ile ten chłopczyk[1] ma lat).
Wzruszyłam się też okrutnie, albowiem z planu sytuacyjnego dowiedziałam się, że spożyłam dziś kawę w pawilonie usługowo-dydaktycznym (czytaj: kawiarni).
I tak teraz siedzę i myślę, że byłoby miło mieć hacjendę z oranżerią, jak już ten klimat jest przeciwko mnie.
[1] Ależ oczywiście, że dziecko w zielono-szaro-biało-niebieskim pasiaczku to chłopiec. Przecież. Normalna matka by tak nie zadrwiła z dziewczynki ([Śpioszki w rakiety] "są raczej w kolorach i wzorach chłopięcych wiec ja ich zakładać córci nie będę").
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 6, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 6