Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Oglądam

Lillyhammer / Norsemen

"Norsemen" to epicka historia pewnego plemienia Wikingów, a przynajmniej jedna z możliwych rekonstrukcji wydarzeń nie opisywanych w sagach, jeśli sagi pisane byłyby przez ludzi o poczuciu humoru rodem z Monty Pythona. Do wioski wraca wyprawa łupieżcza z niewolnikami, w tym z Rufusem - rzymskim aktorem, który mimo kiepskich warunków startowych potrafi znaleźć dla siebie niszę (w której nikt mu nie sika do ust, nie jest serial dla osób bardzo wrażliwych, humor bywa nieco fekalny). Brat-niedojda zazdrości bardziej ogarniętemu bratu, wojownik pożąda żony bliźniego swego, zły Jarl egzekwuje od mieszkańców sioła pieniądze i próbuje gwałcić kobiety, ale nie zawsze się to udaje z różnych przyczyn. W przeciwieństwie do "Korony królów" serial jest absolutnie i zamierzenie śmieszny - na kostiumy i realia epoki (niewolnictwo, przecinanie siekierą czy wypruwanie flaków, samobójstwa starców) nałożono współczesny korpo-idiolekt z wychodzeniem ze strefy komfortu, team spiritem i awansem.

"Lillyhammer" to komedia sensacyjna. Frank Tagliano, The Fixer ("Załatwiacz") zeznaje przeciwko swojemu donowi nowojorskiej mafii. W ramach programu ochrony świadków wybiera egzotyczną Norwegię, bo lata temu zachwycił się pięknym krajobrazem Lillehammer podczas oglądania zimowej olimpiady. Mimo początkowej chęci wtopienia się w tłum i zostania zwykłym Norwegiem pochodzenia amerykańskiego, Frank (aktualnie Giovanni albo Johnny) napotyka na tzw. różnice kulturowe - nadczynną komisarz policji, urząd imigracyjny, wydział ds bezrobotnych z idiotycznym kursem przysposobienia do życia w społeczeństwie zamiast prawdziwej pracy, półroczny kurs prawa jazdy. To sprawia, że jednak decyduje się wziąć sprawy w swoje ręce i znanymi sobie z Nowego Jorku metodami (szantaż, przekupstwo, przemoc, seks, alkohol) zaczyna układać życie po swojemu. Absurdalnie, udaje mu się to bez utraty sympatii widza i zaczyna gromadzić wokół siebie gromadę nieudaczników, z którą otwiera nocny lokal. Oczywiście nie dość, że lokalne władze depczą mu po piętach, to jeszcze jego przeszłość regularnie daje o sobie znać.

Serial jest świetny - nieprzewidywalny (widać, że miał nieamerykańskich scenarzystów), z ładnym wyważeniem między groteską, brutalnością i sytuacjami komicznymi. Dodatkową zaletą jest obsada - Frank/Johnny jest absolutnie przerysowaną karykaturą amerykańskiego mafioza, a zupełnie niehollywoodzko wyglądający Norwegowie (te zęby! te fryzury!) zwykle są dość prości i oględnie mówiąc, niezbyt inteligentni (Jan - pracownik wydziału ds. bezrobotnych, chyba najbardziej obleśny w serialu czy Torgeir - prawa ręka Franka, powinien nosić ksywę "Master of Disaster"), ale finalnie w zestawieniu z innymi nacjami - Amerykanami, Estończykami czy Brazylijczykami - budzą najwięcej sympatii. Nie wiem, w jakiej kolejności powinno się seriale oglądać - ja oglądałam je niechronologicznie (N, potem L) i większą przyjemność miałam przy Lillyhammer, gdzie pojawiali się (epizodycznie i w stałej obsadzie) odtwórcy ról z Norsemen.

Oraz pejzaże - nawet te zimowe. Przecudne. Wspominałam o pejzażach?

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 22, 2018

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 1


4 poziomo

Okazuje się, że da się połączyć frazy polski, sitcom i śmieszny w jednym zdaniu. Rzecz się dzieje w więźniu, pod celą siedzą - oczywiście za niewinność - osadzeni Wąglik (Sapryk), Bodzio (Jakubik), Docent (Braciak) i Łańcuszek (Wabich). Wąglik pakuje i boi się, że żona (Kuna) go zdradza, Łańcuszek stara się kontrolować interesy "na zewnątrz", Bodzio namiętnie rozwiązuje krzyżówki mimo braku predyspozycji intelektualnych (a matka na widzeniach podejrzewa go, że bierze narkotyki), zaś Docent czyta i jak już nie może, podrzuca Bodziowi brakujące hasła do krzyżówki.

Serial jest dość statyczny, z przerysowaniem (spacerniak w studiu, wszyscy chodzą krokiem skradającym się jak złoczyńcy w musicalu) i brakiem ciągłości akcji (poza kilkoma połączonymi epizodami, w pozostałych nikt nie pamięta o tym, co zdarzyło się w poprzednim odcinku), ale i tak zabawny i całkiem niegłupi. "Orange is the New Black" to nie jest, ale czasu się nie marnuje.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 15, 2018

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Dark

2019, niedaleka przyszłość, niemiecka prowincja, małe miasteczko Winden, tuż obok elektrowni atomowej. Michael Kahnwald, 40-letni mąż i ojciec, popełnia samobójstwo. W listopadzie, kilka miesięcy później, jego syn, Jonas, wraca z kliniki psychiatrycznej, gdzie przychodził do siebie po odnalezieniu ojca. Wszyscy są poruszeni, bo kilka dni wcześniej zniknął 11-latek, Eric. Policja rozpoczyna śledztwo, na początku daremne, ale zaginięcie rozpoczyna[1] ciąg wydarzeń, które na trwałe zmienią społeczność. Cztery rodziny - Tiedemannów, Nielsenów, Dopplerów i Kahnwaldów - są połączone ze sobą na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Niedługo potem ginie najmłodszy syn Urlicha Nielsena (policjanta) - Mikkel, przez co ten ma poczucie deja vu - 33 lata wcześniej w identyczny sposób zniknął brat Urlicha, Mads. Dyrektor elektrowni blokuje wejście policji na teren, a sytuacji nie poprawia fakt znalezienia zmasakrowanych zwłok chłopca, który jednak nie jest żadnym z zaginionych. I niby jest to zwykły obyczajowy kryminał - policja szuka tropów, ojciec zaginionego się wścieka i wdaje w bójki, wychodzą na jaw zdrady i konflikty, do hotelu wprowadza się dziwnie zaniedbany mężczyzna, ale dzieje się tak do pewnego momentu, kiedy z nieba zaczynają spadać martwe ptaki, a Mikkel, który wychodzi z tunelu-jaskini pod elektrownią orientuje się, że jest nie w 2019 roku, a w 1986.

Dawno nie dyskutowałam z telewizorem tak intensywnie, ale - umówmy się - temat podróży w czasie, gdzie pełno paradoksów, zwłaszcza jeszcze w mrocznym, gęstym klimacie, ze ścielącym się trupem, tajemnicami i bohaterami, którzy nie chcą się ze sobą dzielić swoimi obserwacjami aż się prosi o komentarz. W bardzo ogólnym zarysie fabuły serial przypomina "12 małp" - wielu graczy próbuje, skacząc w czasie, osiągnąć sprzeczne cele. Nie wiadomo, czy uda im się zmienić przyszłość, czy jest możliwa więcej niż jedna linia czasu, czy nie da się już zmienić przeszłości (a może jak w D.O.D.O. zmiana następuje płynnie i zmiana jest przyjmowana jako oczywistość?). Porównywany ze Stranger Things, jest ciekawszy i bardziej bliski moim wspomnieniom z lat 80. (choć oczywiście zachowując proporcję, bo to dawny RFN, a nie bliższe Polsce NRD); niezależnie akcja dzieje się na poziomie dorosłych i nastolatków, a są to zupełnie inne światy.

Podobało mi się ogromnie, mam sporo pytań, czekam na drugi sezon i liczę, że tego nie zepsują.

[1] Oczywiście można dyskutować, czy rozpoczyna, bo tak naprawdę zaginięcie Erica to efekt wydarzeń, które rozpoczęły się kilkadziesiąt lat wcześniej.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 28, 2018

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Altered Carbon / Węgiel modyfikowany

Daleka przyszłość. To, co diametralnie zmieniło świat, jest możliwość zapisania w tzw. stosie z modyfikowanego węgla osobowości i pamięci człowieka. Każdy nosi na karku mały dysk, który - w przypadku uszkodzenia jego ciała (ale oczywiście nie uszkodzenia dysku) - może zostać przeniesiony do innego. Ma to niebagatelną zaletę dla kilku grup ludzi - dla policji, która może "wskrzesić" ofiarę morderstwa i sprawdzić, kto zabił oraz dla bogatych, dla których możliwość przenoszenia osobowości z ciała do ciała (zwłaszcza że ciała też można szybko klonować) to szansa na nieśmiertelność. Biedni czasem nie mają wyboru i otrzymują ciała z przypadku, jeśli w ogóle można ich wyjąć z bezczasowego "lodu". Takeshi Kovacs, najemnik, zostaje wynajęty przez bogatego przedsiębiorcę, który chce bezstronnego (bo nikomu nie wierzy) wyjaśnienia powodu, dla którego popełnił samobójstwo (sam nie sprawdzi, bo stos uległ zmianie, a kopia "w chmurze" była zrobiona jakiś czas wcześniej). I dopóki akcja prowadzi przez śledztwo, jest to doskonały kryminał noir w sztafażu cyber-punkowym, nawet z elementami komediowymi (różowy plecaczek z jednorożcem, gracja nosorożca, z jaką Kovacs porusza się w nieznanym wcześniej świecie czy babcia z "mrożonki"). Bohaterowie nawet nie za mocno przerysowani - buntownik Kovacs z urokiem psotnego chłopca, zadzierzysta policjantka Kristin, doskonały Poe - AI zarządzające hotelem czy sukcesywnie pojawiająca się ekipa ekspertów od technikaliów (Vernon i Ava Elliotowie czy Mickey). Niestety, wszystko się psuje, kiedy serial wykracza poza książkową fabułę.

Umówmy się, że nie było dla mnie zaskoczeniem, że podczas kręcenia serialu było o tym głośno i był oczekiwany prawie tak, jak Blade Runner 2. Książkę czytałam zaraz po premierze, w 2003 czy 2004, więc enigmatycznie powiem, że jakiś czas temu (a wiecie, jak u mnie z pamięcią do przeczytanych treści). Ale nawet z moją sklerozą serial przestaje trzymać się kupy w okolicy 4-5 odcinka. Bezładna przemoc (kopanina, tortury, przypadkowe morderstwa) zamiast śledztwa przeplatają się z reminiscencjami sprzed kilkuset lat, które mają pokazać osobowość Kovacsa, wyjaśnić tło kulturowe oraz wprowadzić WTEM jego siostrę. W dużym skrócie i bez ujawniania zakrętów scenariusza - jak człowiek jest nieśmiertelny, to mu pada na mózg i nie jest dobrze. Obejrzałam do końca siłą rozpędu, autentycznie obawiam się, że kolejny sezon może już być absolutnie niestrawny.

Uprzedzając pytanie - polecam dla wielbicieli cyber-punka (bo na bezrybiu itd.) i książki, natomiast tak z doskoku - niekoniecznie.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 24, 2018

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 6


Trzy billboardy za Ebbing, Missouri

Na podrzędnej drodze pod małym miasteczkiem ginie zgwałcona nastolatka. Jej matka, Mildred, (McDormand), rozczarowana brakiem postępu w śledztwie, wystawia trzy billboardy z imiennym zapytaniem do szeryfa, kiedy doczeka się ujęcia sprawcy. Co ciekawe, to nie brutalne przestępstwo, a wytknięcie braku aktywności szeryfowi (Harrelson), który - nie ma wątpliwości, uczciwie pracuje, ale wyczerpał możliwości - budzi w miasteczku wściekłość, tym bardziej, że szeryf jest śmiertelnie chory. Absurdalnie niezaangażowani ludzie (dentysta, agresywny weteran przejazdem w mieście, młodzież szkolna) i tacy bardziej zaangażowani - współpracownik szeryfa, oficer Dixon (który, umówmy się, nie jest najostrzejszym nożem w szufladzie) czy były mąż Mildred (oskarżający ją o doprowadzenie do śmierci córki), zaogniają konflikt. Momentem przełomowym jest śmierć szeryfa; po tym miasteczko wrze, mimo że szeryf pozostawił dość jasny przekaz po swojej śmierci, że to nie efekt ostatnich wydarzeń, a stan jego zdrowia zmusił go do tego kroku.

Brzmi absolutnie dramatycznie, ale to film genialnie zaplanowany - każda sytuacja, po której sztywnieje gardło, a łzy lecą z oczu, jest kontrapunktowana celną drwiną, zabawnym (i mam tu na myśli naprawdę zabawny, inteligentny humor) dialogiem czy wreszcie takim pokazywaniem bohaterów, że określenie ich po pierwszej scenie jako kretyna, bydlaka, tępaka bywa zupełnie błędne wraz z rozwojem akcji. Aktorzy - niesamowici (jak będę duża, chcę być jak Mildred), przy minimum środków wyciskają wszystko ze scen, wiarygodność 10. W tle piękne pejzaże, rasizm, lekka drwina z amerykańskiego systemu prawnego. Jak na razie to dla mniej najlepszy film ubiegłego roku.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lutego 16, 2018

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


La casa de papel / Dom z papieru

Silene, uciekającą właśnie przed policją po nieudanym skoku, zatrzymuje na ulicy sympatycznie wyglądający mężczyzna w okularach i proponuje jej udział w unikatowym napadzie. Decyzję nie jest trudno podjąć, bo alternatywą jest powrót do rodzinnego domu, gdzie policja już zastawiła na nią pułapkę przy współudziale jej rodziców. Mężczyzna w okularach, Profesor, zbiera 8 specjalistów i planuje kradzież ponad 2 miliardów euro w nienamierzalnych odcinkach. Ba, nawet wygląda na to, że podczas kradzieży nikt nie ucierpi. Szybko się okazuje, że mimo przepracowania każdego szczegółu, zawsze jest jakiś element, który może zawieść (ze szczególnym uwzględnieniem elementu ludzkiego), stąd grube emocje. Ba, często widz jest wprowadzany w błąd, żeby w kolejnym odcinku przekonać się, czy rzeczywiście sytuacja wymknęła się Profesorowi spod kontroli.

Narratorką jest specjalistka od napadów, Silene, aktualnie nosząca pseudonim Tokio. W zaatakowanej przez drużynę Mennicy Narodowej w Madrycie poza nią jest ekspert od zabezpieczeń (Rio), znawca materiałów wybuchowych i drążenia tuneli (Moskwa) z synem-mięśniakiem (Denver), ekspertka od fałszowania pieniędzy (Nairobi), dwóch silnych i milczących mężczyzn o etnicznym pochodzeniu, obeznanych z bronią (Helsinki i Oslo) oraz psychopatyczny znawca ludzkich zachowań (Berlin). A, i zakładnicy - pracownicy banku oraz przypadkowa grupka uczniów, odwiedzających Muzeum Pieniądza, nieprzypadkowo w skład której weszła córka ambasadora Wielkiej Brytanii, 67 osób. Profesor obstawia całość z zewnątrz i z gracją wkręca się w bliską okolicę prowadzącej negocjacje specjalistki, Raquel (w czym pomaga wydatnie fakt, że matka Raquel ma Alzheimera, a sama policjantka wiele problemów ze sobą).

Wiadomo, przy takiej skali przedsięwzięcia czasem trzeba zawiesić niewiarę na kołku (serio - opieranie akcji na tym, że uda się założyć w okularach policjantowi podsłuch to jednak za dużo nawet dla mnie; ale może są ludzie, którzy nie zwrócą uwagi na taki drobiazg jak metalowy krążek o pół centymetra średnicy wspawany w zausznik, nie wiem, nie oceniam) i nie zadawać pytań np. w jaki sposób wyżywić przez ładne kilka dni ponad 70 osób. Z takimi założeniami to bardzo smaczny serial, zwłaszcza że nieamerykański i z ciekawymi rozwiązaniami fabularnymi.

Absolutnie czekam na drugi sezon.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lutego 8, 2018

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 1