Weathervane
Ostatnio wszędzie je widzę.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Ostatnio wszędzie je widzę.
Mówią wyraźnie, umieją świetnie opowiadać, robią co 45 minut przerwę, podczas której puszczają filmy (dziś zawiesiłam się po raz nie wiem który na bohaterze tragicznym - wiewiórze z "Ice Age"), o 15 wyjmują czekoladki i oznajmiają, że tego nam wszystkim potrzeba. Za oknem słońce przeplatane deszczem, a kto nie nosi aparatu, ten głuptas.
Się buduje. Tymczasem ciekawa jestem, czy ktoś wpadnie na pomysł zagospodarowania fantastycznego, urokliwego dojścia z ulicy 23 Lutego (skądinąd, podoba mi się idea mówienia "idę z 23 Lutego na 27 Grudnia", możliwe chyba tylko w Poznaniu) do nowopowstałego zamku. Od kiedy pamiętam, za brzydkim płotem były krzaki i drzewa i ścieżka, obiecująco prowadząca "gdzieś w górę". Może więc, drogie miasto?
Maj wszedł w świat dialogu z pluszakami. Podpuszczamy go nieco, włączając w samochodzie "O dwóch takich, co ukradli księżyc" Lady Pank i powodując liczne pytania z tylnej kanapy: "Ciemu nas tam nie ma, mamo? Bo zia daleko?". Wczoraj odbiłam pytanie: "No właśnie, czemu nas tam nie ma, Maju?" i usłyszałam: "Wewióko, ciemu nas tam nie ma?".
Poza tym TŻ mnie po raz trzeci ograł w Memory, a ryba w Palmiarni ochlapała.
Jest ciemno. Wszystko jedno, czy 7 rano, 9 czy 13. Zapominam aparatu, mimo że idę na lancz na Kwiatową; nie szkodzi, bo i tak jest szaro. Najfajniejsze w tym jest, że jednak dzień się robi coraz dłuższy i już za jedyne 4 miesiące będzie normalniej.
Wypełzliśmy do Cafe Bebe. O jakości lokalu może mówić to, że młodzież nie chciała go opuścić i wyrażała czynny sprzeciw, mimo że w domu czekały balony ("proszę posłuchać, wkładam do balona trochę specjalnego żelu, żeby był dłużej trwały, nie jest toksyczny, ale jeśli pani chce wdychać hel, jak klientki przed chwilą, to nie będę żelu wkładać") i galaretka z truskawkami. Zagroda dla maluchów, sala dla starszych (kredki, tunel, samochodziki, pluszaki i piłki), dla rodziców kawa i ciasto (a porcja jak dla mamuta, więc). Na ścianach hipnotyzująca żaba, róż i biel, zupełnie inaczej niż dookoła. Bo dookoła mrocznie i gotycko, Strzelecka, Rybaki, ciemne bramy, ostre wieżyczki i wspomnienia po studenckich czasach, kiedy z wtedy jeszcze nie-TŻ, ale już coś na rzeczy było, wspinaliśmy się na pewien strych i w całkowitej ciemności słuchaliśmy "Disintegration" The Cure. Do rana.
1988, Jarocin. Państwo pozwala młodzieży na wentyl bezpieczeństwa w postaci festiwalu "darcia papy", ale oczywiście pod czujnym okiem. Szkoła w Szczytnie wysyła ekipę młodych chłopaków na okoliczność, mają wtopić się[1] w tłum i udawać żądną punkowej muzyki młodzież. Kapral Mariusz Błaszkowski okazuje się być więc właściwym człowiekiem we właściwym czasie i na właściwym miejscu, bo nagle trafia na zbrodnię. W namiocie zostaje znaleziona martwa dziewczyna z głową rozbitą młotkiem i tylko dzięki tupetowi Błaszkowskiego udaje się miejsce ochronić przed dziwnie zachowującymi się esbekami, którzy chcą szybko sprawę zatuszować. Tymczasem w Poznaniu jeden z pracowników starego kumpla Mirka Brodziaka, Grubego Rycha, zostaje napadnięty i okradziony z dziennego utargu waluty uzbieranej od cinkciarzy. Gruby Rychu nie próżnuje, bierze sprawę we własne ręce, do potencjalnego złodzieja wysyła swojego goryla, niestety w efekcie na śmietniku jednej z menelskich kamienic w centrum zostaje znaleziony kolejny trup z dziurą po młotku w głowie.
Teofil Olkiewicz, były funkcjonariusz SB, oddelegowany na stałe do milicji, znawca poznańskich piwiarni, chciałby tylko się spokojnie napić wódki (i żeby żona nie goniła go na działkę do pracy). A tu wloką go do Jarocina, gdzie w śmierdzącej knajpianej toalecie trafia na hippisa, który chce młotkiem stuknąć narkomana, a potem opierdzielają, bo hippisa wypuścił, tylko młotek mu zabrał. Co gorsze, zamiast wracać ze zwłokami dziewczyny, robią na miejscu śledztwo i każą mu na pełnym dziwaków polu szukać narkomana. Nic dziwnego, że kiedy pojawia się kapitan Galaś z SB i nagle zaczyna od Teosia wymagać zapomnianego już obowiązku raportowania, Olkiewicz się irytuje i leje go w pysk, co ma potem spore konsekwencje i dla śledztwa i dla Olkiewicza.
To historia o narastającym podziale i w społeczeństwie, które nie boi się powiedzieć, że nie szanuje milicji (a poderwane przez Błaszkowskiego i Zawadę na Półwiejskiej "mele", kiedy dowiadują się o tym, że chłopcy mają legitymacje, wychodzą bez zastanowienia), i w samych służbach. Tu podział jest na tych "dobrych", którzy prowadzą zgodne z prawem śledztwa, szanują podejrzanych i przesłuchiwanych, może i mają wady, może i czasem wchodzą w szarą strefę, ale jednak pozostają w świetle ideałów i zapisów prawa, i na tych bardzo złych, którzy nie zawahają się zatrudnić ćpuna, żeby zabił kogoś znanego, a do przesłuchań podchodzą z pałką.
Trochę historii jarocińskiego festiwalu, szczegółowa mapa poznańskich piwiarni i malowniczych okolic ulicy Rybaki, przegląd asortymentu na poznańskich rynkach, rzut oka w biznes dolarowy i samochody sprowadzane z Niemiec. I soczysta, poznańska gwara - wszystko, za co lubię Ćwirleja.
Ładną recenzję znalazłam tutaj.
[1] Co jest trochę trudne, bo wszyscy zostali wyekwipowani w takie same namioty, plecaki i śpiwory z logo MSW.
Milicjanci z Poznania:
#78
Mam dużo zastrzeżeń co do szumnie zapowiadanej wystawy w Muzeum Narodowym, ale cieszę się, że w ogóle się odbywa. Z kuluarowych opowiadań wiem, że z zapasów muzeum dałoby się zrobić taką wystawę na kilka sal (a nie na jedną) i niekoniecznie w większości z artykułami wyprodukowanymi współcześnie. Miałam poczucie, że równie dobrze mogę przejść przez sklep Rosenthala z katalogiem. Nie zmienia to faktu, że bardzo bliska są mi wzornicze idee szkoły Bauhausu i nieustająco mnie bawi i cieszy, że modele stworzone w latach 20. okazały się tak ponadczasowe, że są do dziś produkowane i nie wyglądają archaicznie. To dla mnie kwintesencja mariażu użyteczności z estetyką. Ze wszystkimi zastrzeżeniami, i tak warto wydać te skromne 3 zł, żeby rzucić okiem na - niestety ciemną - salę wystawową.
W Antykwariacie Naukowym na Paderewskiego znalazłam od dawna poszukiwane tomiszcze Danuty Książkiewicz-Bartkowiak i Magdaleny Mrugalskiej-Banaszak "Bony dzwony betony. Poznań w latach 70. XX wieku". Za piękną, pasiastą okładką znalazło się 350 zdjęć z życia codziennego Poznania, z bogatym komentarzem dotyczącym tła tego, co widać na zdjęciach, ze wstępem m. in. Zenona Laskowika. Smutna historia celowo zaniedbanych i wyburzonych kamienic w okolicy Okrąglaka i Teatru Polskiego przeplata się z przyznawaniem kolejnych orderów przodownikom pracy i skrzywionym po wypiciu szklaneczki napoju Edwardem Gierkiem. Święty Marcin jest bardziej kolorowy niż dziś dzięki neonom i PRL-owskim ozdobom ulicznym. Jest jeszcze nadzieja, że plany zabudowy obu tarasów Rataj i Winograd okażą się projektem, który zachwyci nie tylko mieszkańców, ale i całą Polskę. Front robót, towary deficytowe, przejście z porcelanowych korków na butelki kapslowane, spodnie dzwony od znanego krawca Muzolffa i decydenci; słodko-gorzki świat udawania, że jest dobrze. Świetny album dla tych, co wolą oglądać niż czytać. Teraz szukam poprzedniego - "Ortaliony, neony, syfony", bo trzeba mieć jakąś długofalową misję.
Wpadłam też na szatański plan zakończenia wszystkich porozpoczynanych książek, a jest ich mnóstwo, ale nie wiem, czy mi się chce.