Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Śniło mi się lato. Takie zapamiętane z dzieciństwa - boczne drogi wśród łanów zboża, rozświetlony las, motyle, łąka, małe wzgórza, na które wjeżdża się krętą drogą. Ciepło, ale nie gorąco. Białe domy, czerwone dachy, pachące zioła. Nie jestem wielką fanką tego, co się teraz pokazuje za oknem, dlatego jakby były jakieś wybory, żeby znormalizować u nas pory roku (zgadzam się na lato przez 3/4 roku, resztę czasu może być późna wiosna i wczesna jesień, zimę wykreślam), to dajcie znać.
Wracając do mojej teorii snów, sen sponsorowała mi książka, którą skończyłam przed zaśnięciem (no, tę część widowiskowo-letnią, bo oprócz tego coś się działo z przestępcami, jelly beansami i jakąś skomplikowaną akcją w opuszczonym pensjonacie na pięterku, ale to jakby wypływa z mojej pokręconej psychiki). Mayle umie naszkicować miejsca w taki sposób, że da się je poczuć, zobaczyć, powąchać i zacząć myśleć teraz już natychmiast o tym, żeby pojechać do Prowansji. W książce (w zasadzie leksykonie) nie ma akcji i bohaterów pierwszoplanowych, są za to alfabetycznie poukładanie wspomnienia, historie i miejsca, które na prowansalskiej prowincji koniecznie trzeba zobaczyć. Gdzie jest najlepsza kiełbasa, czemu lawenda pachnie inaczej w zależności od wysokości miejsca rośnięcia, po co są we francuskich miasteczkach fontanny, kto wpadł na pomysł robienia owoców kandyzowanych i mnóstwo innych useless trivia, o których się człowiek dowiaduje, jak już gdzieś trochę pomieszka.
Pomieszkiwanie w różnych miejscach, wąchanie świata, próbowanie lokalnego smaku, wpasowanie siebie w ramy innej rzeczywistości i pisanie o tym, to jest to, co tygrysy chciałyby robić (zwłaszcza jakby ktoś chciał mi za to płacić). Wysuwa mi się to na plan pierwszy w kategorii dream-job, chwilowo dystansując bycie rentierem lub właścicielem nastrojowej restauracji.
Inne tego autora tu.
#51