Więcej o
podroze
Wydanie tej pozycji - bo ciągle nie zdecydowałam, czy jest to pozycja książkowa, czy jednak wydawnictwo typowo turystyczne - poprzedzał spory hype w mediach, przynajmniej tych, które czytam. Po przeczytaniu (i obejrzeniu) uważam, że uzasadniony - tl;dr, warto przeczytać przed wizytą w Pradze.
Słowem kluczowym z tytułu jest “osobisty”. Poza historiami ciekawych miejsc - architektonicznie, kulturowo, historycznie, Szczygieł opisuje swoje wizyty w Pradze również w kontekście wydarzeń i ludzi (Havel, Gott, Hrabal czy dojmująco smutne opowieści o zagładzie praskich Żydów). Mam ochotę wyciągnąć zarówno Gottland (czytany w 2008), jak i “Zrób sobie raj” (2011, ale i tak nic nie pamiętam), żeby jeszcze chwilę pogrzać się w ciepłym opisach Szczygła. Z punktu widzenia turysty, w “Przewodniku” jest spora lista adresów, gdzie warto - na przykład dla mnie to rzeźby Černego, winda typu paternoster w ratuszu czy kilka z obiektów architektonicznych - secesyjnych czy kubistycznych, które mnie zachwyciły po samym opisie.
I tu niestety muszę przejść do tego, na co się najbardziej cieszyłam, czekając na “Przewodnik” i co jednocześnie mnie najbardziej rozczarowało, czyli zdjęcia Filipa Springera. Jeśli ktoś z Was pamięta jakość zdjęć na Instagramie w okolicy 2014 - zaciemnionych “nastrojowymi” filtrami, z ziarnem, takich, że raczej się można było domyślać, co jest sfotografowane niż to wiedzieć, to właśnie takie są zdjęcia w wydawnictwie. Na matowym papierze, który jeszcze pogarsza widoczność. Niektóre z miejsc opisanych znam (ściana Lennona, Kampa, Lucerna czy Synagoga Pinkasa), więc dośpiewałam sobie, co na zdjęciu jest, innych miejsc nie znam i tak wydrukowane zdjęcia mi niewiele dały. Szkoda, zwłaszcza że Springer wystawił na aukcje odbitki zdjęć i wyglądają o niebo lepiej niż w druku.
Inne tego autora tu.
#69
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela czerwca 7, 2020
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2020, panowie, podroze
- Komentarzy: 2
Alec zostaje szefem reklamy jednego z hoteli sieci Holiday Inn przez przypadek. Trafia do Lhasy, która nie jest bardzo priorytetową i łatwą placówką, a potrzeba reklamy jest chyba najmniejszą z potrzeb tego hotelu. Nie jest łatwo, bo... nie ma faksu, drukarki, kserokopiarki są cztery, ale żadna nie jest sprawna, poczta nie chce przyjąć do wysyłki tysiąca listów, a żeby przykleić znaczek, trzeba kupić klej. Telefony też niespecjalnie działają (rzecz się dzieje na początku lat 90., stąd nieobecność internetu). Zimą nie ma 20% zajętych pokoi, więc nie można włączyć ogrzewania, a jak się włączy ogrzewanie, to truchełka szczurów w kanałach wentylacyjnych zaczynają odmarzać. Do kuchni przybywają żywe jaki (Bos grunniens, parzystokopytne) zamiast poporcjowanych steków, a oprócz normalnych dla lokalizacji i wysokości problemów logistycznych dochodzi nieustający problem z Chińczykami, którzy okupują od lat 50. terytorium dawnego Tybetu. Zagraniczna załoga hotelu (Partia B) nieustająco ściera się z narzuconymi przez Chiny zarządcami partyjnymi (Partia A), którzy nie myślą ekonomicznie. Są podejrzenia, że w ogóle nie myślą. Najlepiej oddaje absurd sytuacji konfiskata VHS-ów z odcinkami "Hotelu Zacisze", puszczanego lokalnym pracownikom w ramach szkolenia. W jednym z wydań przedmowę pisał Michael Palin, co dobrze książkę rekomenduje.
Z jednej więc strony to doskonała i lekka lektura o tym, że w Tybecie z niczym nie jest łatwo, nawet z dolotem, a nieistniejący już przewoźnik CAAC jest mniej wiarygodny niż karawana jaków po szczytach Himalajów. Z drugiej - bardziej minorowo - to obserwacje z pierwszej ręki kraju pod niszczącą okupacją. Kraju, w którym stopniowo zabijana jest kultura, demolowane i równane z ziemią klasztory, przyroda ofiarnie asfaltowana, a każde zamieszki tłumione są szybkimi strzałami z karabinów. Śmiałam się z browaru postawionego opodal Lhasy przez rumuńskich braci w komunizmie, w którym (browarze, nie ustroju) butelki były myte ręcznie w błotnistej kałuży, bo nikt nie umiał obsłużyć maszyny myjącej, z taksówkarzy żujących czosnek czy hotelowej pralni, z której większość odzieży wychodziła w postaci brudnej, szarej i pomarszczonej szmaty czy przygotowań do wyborów Miss Tybetu, przekształconych przez Partię A w "pokaz mody tybetańskiej". Już mniej ze smutnej rzeczywistości, w którą nagle wpadł prawie że średniowieczny Tybet, "uwolniony" przez braci Chińczyków.
Można posłuchać audiobooka na YouTube [2021 - już nie można].
#12/#4
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 25, 2015
Link permanentny -
Kategorie:
Słucham (literatury), Czytam -
Tagi:
2015, panowie, podroze
- Skomentuj
Dla odmiany (po wszystkich ogólnozwierzęcych historiach) ten zbiorek opowiadań jest o ludziach. O znajomych i rodzinie z czasów mieszkania na wyspie Korfu, sklepiku zoologicznym w Londynie i ulicy sklepów, gdzie nigdy nikt nic nie sprzedawał oraz starym wojskowym, który staczał bitwy miniaturowymi żołnierzykami, brytyjskiej służbie zdrowia, przyjęciu wśród dzikiej Afryki i dziewczynie, która była tak ładna jak głupiutka.
Lubię Durrella za jego umiejętność pisania, którą ma niewielu autorów. Sprawia, że po przeczytaniu historii chce się być tam, gdzie ona się dzieje. Może to zasługa sielskości opisów, dającej się odczuć fascynacji tym, co opisuje czy tej odwiecznej tęsknocie, że lepiej jest tam, gdzie nas nie ma.
Inne tego autora tu.
#65
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 22, 2006
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2006, panowie, podroze
- Skomentuj
Jakoś tak się ostatnio składa, że trafiam na książki o Afryce. W "Zoo" Durrell opisuje wyprawę do Afryki po zwierzęta do planowanego przez niego zoo. Zoo jeszcze nie ma, ale będzie. Za to od dnia przyjazdu do Afryki pojawia się mnóstwo zwierząt, przynoszonych przez przyjaznych Kameruńczyków. Główna część wyprawy ma miejsce w Bafut, gdzie rządzi dobry Fon. Bardzo sielankowa wizja Afryki chwilę po kolonializmie, bez walk plemiennych, złowrogiej cywilizacji, z tradycją, dobrocią i gościnnością.
Inne tego autora:
#26
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek maja 29, 2006
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2006, panowie, podroze
- Skomentuj
Kiedy patrzę na moje niechlujnie zastawione regały z książkami, marzy mi się, żeby ktoś wpadł na pomysł i ustandaryzował wydawanie książek. Dwa rozmiary - rozmiar "książka" i rozmiar "album" (bo jednak ciężko się czyta komiksy w A5). Wtedy miałabym równo i zgrabnie poukładane. Do tej pory moim ulubionym wydawnictwem był Prószyński, który dzielnie trzymał się rozmiarów. Niestety, i jemu się zdarzają odchyły - ostatnio kupiona przeze mnie książka Mayle'a jest o centymetr wyższa od pozostałych dziesięciu w serii. Jakoś CD i DVD da się wydawać w jednakowych pudełkach.
"Jeszcze raz Prowansja" to kolejna (po "Lekcjach francuskiego" i "Roku w Prowansji") książka o wsiowym życiu. Tyle że wieś tutaj leży w środku Prowansji. Wino, oliwki, ryneczki z lokalnymi produktami, Francuzi grający w bule, szkoła "nosów perfumeryjnych" tylko dla niewidomych, boskie nic-nie-robienie, zakładanie ogrodu, upierdliwość francuskiej papierkologii, celebrowanie życia i życiowych przyjemności. I jedzenie. Dużo jedzenia. Od samego czytania robię się głodna. Nie wiem, na ile sielskość życia opisanego w książce jest prawdziwa, a na ile, jak sam autor stwierdza, pamięta się tylko rzeczy przyjemne, a te upierdliwe po pewnym czasie wspomina się z sentymentem, ale tak czy tak, książka (i inne tego typu) to świetna lektura.
Inne tego autora:
#18
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 7, 2006
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2006, panowie, podroze
- Skomentuj
W całej książce czuć ducha Monty Pythona, chociaż bynajmniej nie jest śmieszna sensu stricto. Jest doskonale lekko napisana, z paroma zgrabnymi bon motami i sytuacjami, kiedy uśmiech błądzi na ustach. Mam dwojakie refleksje - z jednej strony świetnie się czyta i bardzo się cieszę, że żeby to zobaczyć, nie muszę wstawać z fotela (w moim przypadku z kanapy, ale na okładce pojawiło się takie ładne określenie "turystyka fotelowa"). Z drugiej - to inny świat, dziki i dziwny. Z jednej strony piękny, z niesamowitą sztuką i tradycjami, z drugiej - biedny i wymagający wyrzezania religijnej dżihad (a i tak podróż przebiegała przez te bardziej "cywilizowane" kawałki pólnocnej Afryki, z niewielkim udziałem terrorystów i fanatyków).
Kojarzy mi się książka sprzed lat - Marian Brandys i jego "Śladami Stasia i Nel. Z panem Biegankiem w Abisynii". Wszystko inaczej wtedy wyglądało (przynajmniej w słowach Brandysa) - wszyscy witali dzielnego podróżnika-Polaka, z bratniej wszystkim krajom, w tym arabskim. Tutaj jest bardziej obco - Angol to wspomnienie kolonializmu (generalnie Europejczyk, bo północ była podzielona między Francję, Hiszpanię a Niemcy). Ciekawie nakładają się reperkusje 11 września - relacje telewizyjne docierają na Saharę, gdzie... nie ma to żadnego znaczenia.
Inne tego autora:
#17
Napisane przez Zuzanka w dniu środa maja 3, 2006
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
panowie, podroze, 2006
- Skomentuj