Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
[14-18.08.2023]
Miejscowość Putbus na punkt wypadowy wybrałam nieco przypadkowo - szukałam sensownego hotelu z basenem i ze śniadaniem, który zapewniłby nastolatce separację od rodziców. Z basenem, bo woda w Bałtyku ma temperaturę ma taką, jaką każdy czuje (kolega z Irlandii wyznał, że u nich na coś komfortowego temperaturowo inaczej mówi się, że “it’s f* baltic!”; serio, że niby Morze Irlandzkie to tropiki), a nastolatka lubi pływać. Ze śniadaniem, bo nic tak nie motywuje do zwleczenia się rano jak porcja kalorii. Hotel Badehaus Goor w pobliskim Lauterbach dostarczył 3/3 - oddzielny pokój tuż obok naszego, klasyczny basen, a nawet trzy baseny, z czego dwa słone (oraz ręczniki i szlafroki), a o śniadaniach mogłabym napisać wypracowanie, bo było WSZYSTKO, tak, śledzie też. Żałowałam, że nie mam dwóch żołądków oraz że 7:30-11:00 to przedział, a nie że siedzi się trzy i pół godziny. Plaży w bardzo bliskiej okolicy nie było, ale była marina jachtowa i port, oba nadobne zarówno o poranku, jak i wieczorem. Można się wybrać na pobliską wysepkę Vilm, odleglą o kilometr, widać ją na horyzoncie na niektórych zdjęciach.
Samo Putbus jest ładnym, zadbanym miastem-ogrodem, unikalnie ulokowanym na planie koła. Z poziomu wzroku tego specjalnie nie widać, pewnie z drona cieszyłoby bardziej, ale kolisty plac zwany Circus jest zielony i otoczony śnieżnobiałymi kamieniczkami. Wzmiankowanych w przewodnikach ogrodów różanych nie zlokalizowałam. Drugą zaletą Putbus (i Lauterbach) jest stacja kolejki wąskotorowej, obsługiwanej przez lokomotywy parowe, w tym Pędzącego Rolanda. Kilkakrotnie mijaliśmy w drodze, ale jakoś nie starczyło czasu na przejażdżkę. Następnym razem.