Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
W już całkiem nienowej pracy (w styczniu będzie rok) już się czuję na miejscu. Czasem jako ostatnia instancja doradcza z wiedzą druidyczną, czasem jako bohaterka anegdot[1][2]. Owszem, brakuje mi takiego osadzenia jak w Wielkiej Korporacji, gdzie przez 13 lat wszędzie byłam i wszystko widziałam, pod tym względem cały czas ciężko się wchodzi w znającą się wiele lat grupę; niektórzy nie ułatwiają. Zdarza mi się stres, wiadomo, ale nie mam takiego poczucia, że ktoś działa na moją szkodę i czeka na moje potknięcie, jak w złotej klatce dobrobytu. Lokalizacja cały czas działa na plus, wprawdzie Sołacz widuję teraz rankiem, bo wychodzę już w grudniowy mrok, ale i tak uwielbiam przemykać się Podolską, Mazowiecką czy zatrzymywać przy placu Orawskim. Reszta dnia przesypuje mi się między palcami (głównie dlatego, że zima), odżywam w weekendy.
[1] Popołudnie. Wyszły szklanki, pobrałam więc z kuchennej szafki kieliszek, który napełniłam wodą. Wracając do biurka, weszłam po drodze do pokoju obok, bo mi się przypomniało, że mam sprawę, a o kieliszku zapomniałam. M. popatrzyła na mnie z niejakim zachwytem, konstatując, że odzież mam elegancką (bordo + naszyjnik z jabloneksu), kołyszę się na obcasie, a w ręku przezroczysty napój, żywa ilustracja hasła "naj*bana, ale dama".
[2] Czekam z A. na wdzwonienie się klienta z Rosji na telefonferencję. Klient się spóźnia, więc w międzyczasie gadamy o pierdołach. Ja narzekam, bo właśnie zauważyłam, że mi pękają spodnie na kolanie. Kolega przytaknął, że on też tak miał, że kupował dżinsy jakiejś firmy i strasznie szybko mu się przecierały. Nie pamiętałam, jakie spodnie mam, więc pochyliłam się, żeby na guziku przeczytać, co to za firma. Kolega z autentycznym przerażeniem w oczach: "Przez chwilę myślałem, że chcesz rozpiąć suwak i zdjąć spodnie tutaj".