Jest coś, co nie zmieniło się[1] od kiedy zaczęłam świadomie jeździć koleją (i nie myślę tu nawet o warstwie farby na zadaszeniach peronów, bo i owszem, też malowali je chyba 20 lat temu i tak już zostało). Czasem pośrodku niczego, acz przy drodze stoi domek z ciemnoczerwonej cegły, przyczerniały i nieduży; domek dróżnika. Z nieodłącznym ogródeczkiem, pełnym kwiatów, z kilkoma grządkami warzyw, zawsze ze sznurami suszącej się bielizny. Ogrodzony skromnym, niskim płotkiem, z ławeczką przed wejściem. I tak myślę - czy to funkcja rodzinna? Czy do nocnego pociągu wstaje się jak do małego dziecka? Raz on, raz ona, a jak dzieci podrosną, to i dzieci wstaną? Bo pociągi w przeciwieństwie do dzieci z czasem nie wyrastają z jeżdżenia nocą, do tego raz na pół roku zmieniają rozkład i trzeba się po raz kolejny przyzwyczaić. Czy za 20 lat dalej w takich domeczkach należących do szeroko pojętej kolei ktoś dalej będzie mieszkać?
Pozostając z niepewnością, wasza korespondentka z kubkiem nawynosowym ze Starbucksa.
[1] No dobrze, patrząc na niektóre dworce, chyba łatwiej wyliczyć, co się zmieniło. Na przykład ławki, żeby nie dało się na nich położyć. Bo higiena dalej pozostała w okolicach roku 1989.