Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
[18.08.2016]
Pierwszą rzeczą, jaka zaskakuje (oczywiście poza temperaturą, bo 23 stopnie o 10 wieczorem nawet latem w Polsce są zaskakujące) to niebo. Błyskawicznie znikają wątpliwości co nazywania przez Greków gwiazdozbiorów - greckie niebo to poligon dla wyobraźni, zwłaszcza w małych miasteczkach. W życiu chyba nie widziałam tak pięknego Wielkiego Wozu, pierwszy raz zobaczylam cały Gwiazdozbiór Oriona, chociaż zapewne mam sklerozę i dwa lata temu też się tak egzaltowałam na Korfu.
Agia Marina to małe, typowo wakacyjne miasteczko wzdłuż północnego wybrzeża Krety. Restauracja z zejsciem do plaży, hotel, supermarket ze słomkowymi kapeluszami, restauracja z zejściem do plaży, wszystko wzdłuż głównej ulicy (i trochę na boki). Zejście do plaży było priorytetem, nieco mniej - jak się okazało - zaakcentowałam ciszę i spokój. Przede wszystkim Majut cały podekscytowany lotem samolotem odbył power nap w autobusie z lotniska i w nocy wielokrotnie emitował przez półsen, że jednak nie śpi. To jednak nie wybijało tak ze snu, jak chodzący klimatyzator bez wyłącznika, który udało się zneutralizować usunięciem klucza z czujnika oraz marcujący kocur (w Grecji sezon na poczynanie kociąt jest cały rok) i lodówka. Kota dało się przeżyć, ale lodówka okazała się arcywrogiem, ponieważ była wmontowana w zabudowę, a wtyczkę oczywiście z tyłu. Po dramatycznym półśnie z sytuacją służbową w roli głównej, poczułam zew inżyniera i wyłączyłam korki, co było z zasady pomysłem idealnym, tyle że nie, bo owszem, wyłączyło lodówkę, ale włączyło się oświetlenie awaryjne, nieco psujące komfort spania. Long story short, jak już TŻ odsunął lodówkę i ją odłączył od zasilania, to prawie było rano.
Poza tym cud, miód i orzeszki. Woda, plaża, muszelki, palmy, oliwki. Kupiłam sobie błękitny kapelusz z kwiatkiem i jestem gotowa na greckie słońce (wróćcie za dwa dni, żeby się przekonać, czy będę dalej tak entuzjastyczna, jak mi zacznie schodzić skóra ze spalonego karku).